wtorek, 30 grudnia 2014

Za górami, za lasami

A: Była sobie… opowieść. Narodziła się w 1933 roku w zimnej Norwegii jako pierworodna Trygve Gulbranssen’a. Od lat wędruje w różne strony świata – przetłumaczona na ponad trzydzieści języków książka A lasy wiecznie śpiewają ma już swoje miejsce na półce z klasyką. 

M: Boję się, bo pachnie fantastyką. 

A: Na początku XIX wieku, w górskiej osadzie Bjorndal na północy Norwegii panuje majętny ród. Po tym jak w walce z niedźwiedziem ginie ojciec, przedstawicielami rodziny zostają Dag i Tore. Niestety wkrótce jeden z braci również traci życie. Ten wypadek zmienia losy całej rodziny. 

M: Lubię Norwegię, ale ani trochę sagi rodzinnej. 

A: To opowieść – ucieczka. Zawiodą się ci, którzy oczekują wielkich zwrotów akcji i szybkiego tempa narracji, bo czas płynie tu powoli. Spokojnie przemierzamy chłodną, tajemniczą krainę, podziwiając niezwykle plastycznie opisaną przyrodę, która staje się nie tylko symbolem, ale też kolejnym bohaterem. Wyznacza rytm życia, wymaga szacunku do siebie, nagradza i karze. Często pokazuje swoją siłę i bezwzględność, a jednocześnie jest ukojeniem i doprowadza do zmian ludzkich osobowości. Piękne, lekko poetyckie opisy ciemnych lasów, malowniczych gór, skał, lodu, ciszy, spotkań z dzikimi zwierzętami to niewątpliwie ogromny atut książki. Zwłaszcza w zderzeniu z ciepłem i bezpieczeństwem dworskich wnętrz, gdzie kominek ogrzewa izby, a na ścianach wiszą bronie i trofea myśliwskie. 

M: Surowość jest czymś niezwykle pociągającym. Od razu kojarzy mi się z niedostępnością. Przyroda staje się bohaterem – choć to niezwykle ciekawe, zniechęciłaś mnie tym do reszty. Wybacz.  

A: Autor sagi pokazuje bohaterów głównie przez pryzmat ich przeżyć i rozważań. W rodzie na Bjorndal od wieków ceniło się siłę, dumę i honor. Z czasem jednak charyzmatyczni mężczyźni uczą się też pokory i miłosierdzia. Zewnętrznie są jak otaczający ich krajobraz – surowi i małomówni, ale poznając ich bardziej odkrywamy, że mają też w sobie wiele wrażliwości. To dobrzy mężowie i ojcowie, sprawdzają się jako gospodarze i głowy rodziny. Kobiety z kolei to mądre, zaradne, silne i pracowite panie domu, które potrafią wywrzeć wpływ na mężczyzn ucząc ich ciepła i okazywania uczuć. Widzimy też ich wady i słabe strony, więc nie sposób dostrzec w postaciach choćby krztę nienaturalności czy sztucznej jednoznaczności. 

M: Plus za przedstawianie bohaterów przez pryzmat przeżyć i rozważań. Czy nie bardziej fascynujące byłyby kobiety strzelające z łuku niż typowy podział ról w małżeństwie? Dla mnie na pewno. 

A: Strona po stronie delektowałam się lekturą. Styl jest dość oszczędny, autor nie szasta dialogami, ale potrafi prowadzić narrację bardzo eleganckim językiem, momentami zaprawionym ironicznym humorem. Powieść skłania do refleksji i dodaje otuchy przekazując proste prawdy i wartości, które warto sobie przypominać jak np. "Dobrzy ludzie mają moc. Mogą żyć jeszcze po śmierci w niejednym wspomnieniu, nawet w tonach zwykłego szpinetu". 

M: Dodałabym, że prości ludzie też mają moc. Brak dialogowości do niedawna by mnie przerażał. Teraz to przyjmuję. 

A: Takich książek się nie zapomina. Zostawiają coś po sobie i drążą. Lasy będą mi śpiewać tę opowieść jeszcze długo. "A na północ od otwartej równiny las pozostał nietknięty. Majestatyczny i ciemny, śpiewał swą starą baśń, niosąc ją przez górskie wzniesienia ku nieskończonym przestrzeniom północy."


czwartek, 27 listopada 2014

Do ciebie, człowieku

M: Nieduży pokój. Drewniany stolik. Na nim telefon i jakieś papiery. Obracane krzesło, lampka nocna, komputer, kalendarz na ścianie, obraz. Okno. Bez firanki, ale z kraciastymi zasłonami. Kanapa. Na niej mężczyzna, z lekko podkurczonymi nogami, w butach, na lewym boku, odwrócony. Śpi. Szare ściany, szara podłoga. Wypłowiała zielona kanapa. Wypłowiały brązowy stolik. Trochę światła wpada przez okno. 

A: Ok, wyobraźnia uruchomiona.

M: Szare, ponure szwedzkie miasto. Kilkanaście osób w kilkudziesięciu scenach, pozornie ze sobą niepowiązanych. Złodziej, fryzjer, sprzedawca tkanin, orkiestra dęta, samotna dziewczyna, kierowca osobówki, psychiatra, nauczycielka, odrzucony kochanek, spłukany muzyk, pijaczka, pasażer na dworcu, przedsiębiorca, śpiewaczka, kobieta na klęczkach i inni. Cicho tam, jak makiem zasiał. Tam, w szarym, ponurym szwedzkim mieście, miejscu akcji „Du levande” („Do ciebie, człowieku”), filmu, który jest komedią, dramatem, komediodramatem albo farsą, jak mówi reżyser, o współczesnej kondycji ludzkiej. W zasadzie żadna to akcja, bo akcja to coś dynamicznego, żywego, w ruchu. A tu? Tu wszystko się ślimaczy, toczy zaledwie, opornie posuwa do przodu. Czasem w rytm trąbki, bębna i (chyba) suzafonu. Żadnych gwałtownych ruchów. Wszystko jest statyczne. Wegetacja. Mechaniczne uderzanie w bęben. Dmuchanie w trąbkę od niechcenia. Seks bez krzty namiętności. Marionetki w teatrze. 

A: Intrygującą atmosferę zarysowałaś. Chyba chcę to obejrzeć. 

M: Marne to przedstawienie. Leje jak z cebra, ucieka winda, ludzie wpychają się w kolejkę. Można by wyjść z kamerą na miasto i zobaczyć dokładnie to samo. A jednak, szwedzkie kino to obce kino. I chłodne. Scenka za scenką, scenka za scenką i kolejne, kolejne. Nagromadzenie scenek, mniej lub bardziej rozwiniętych. Nieuporządkowanie. Jak w brudnopisie. Trochę tego, trochę tamtego. Coś zaczęte a niedokończone. Coś zamazane a coś powtórzone. Strona za stroną, scenka za scenką. Powoli. Mozolnie. Dziwnie. Kamera stoi z boku. Przygląda się. Zazwyczaj z dalekiej odległości. Widać całe postacie, całe pomieszczenia, całe budynki. Obraz społeczeństwa nie przedstawia się dobrze. Poza tym, że jest szaro, jest też smutno. Cholernie smutno. Jakieś rozwiązanie, zwrot „akcji”, deus ex machina? W końcu to teatr życia. Obok smutku, śmiech. Komiczny, z zabawnych sytuacji, gorzki, ze smutnych prawd, czarny humor też. Psychodela. Mocniejsza niż piosenki Sigur Rós. 

A: Takie to listopadowe… 

M: Szpital. Szary, jak wszystko. Kolejka do lekarza. Psychiatra wchodzi do gabinetu, ubiera fartuch i mówi: "Tracę cenne godziny, żeby złych ludzi uczynić szczęśliwymi. To nie ma sensu. To niemożliwe. Przestałem to robić. Teraz już tylko przepisuję pigułki, jak najsilniejsze. I tyle". Eureka, kwintesencja, geniusz. Bo jak, jak można chcieć być szczęśliwym, skoro jest się samolubem? To nie świat jest do bani. 

A: Mocne. Już nie „chyba”, a na pewno chcę to zobaczyć. Ta cała szarość w połączeniu z chaosem i dziwnością to może być niezła mieszanka. Aż mi zabrzmiała w uszach muzyka Sigur Rós.

M: Parafrazując słowa Jacka Podsiadło, z uniesień zostało ci uniesienie brwi, ze wzruszeń, wzruszenie ramion? Do diabła z tym. Przecież "można i w zimie stworzyć sobie maj".




poniedziałek, 17 listopada 2014

"Ukryte"

A: Nalanie wody z dzbanka do szklanki. Przejście kilku kroków. Banał? A gdyby zrobić to samo z zamkniętymi oczami? No już nie jest tak super. Tymczasem to codzienność bohaterów filmu „Imagine”. Najprostsze czynności kosztują ich mnóstwo wysiłku. 

M: Nie próbujcie tego w domu. 

A: Słoneczna Lisbona. Do prestiżowego ośrodka dla niewidomych dzieci przyjeżdża nowy instruktor orientacji w przestrzeni – Ian. Ma dość niekonwencjonalne metody uczenia echolokacji, które wzbudzają niechęć jego przełożonych – próbuje przekonać podopiecznych do poruszania się bez białej laski. Jedna z bohaterek, młoda Niemka Eva nie chce pokazywać swojej niepełnosprawności światu, ucieka przed litością społeczeństwa. Metoda Iana, to dla niej szansa na skosztowanie normalnego życia. 

M: Spotkałam się z takim podejściem i to właśnie u kobiety, nie niewidomej, ale znacznie niedowidzącej. Trzymam kciuki za Evę i wszystkie inne niewidome kobiety. To dla nich chyba bardzo ważne. 

A: Reżyser – Andrzej Jakimowski, mistrzowsko wciąga widza nie tylko w atmosferę filmu, ale też sprawia, że momentami można wręcz zapomnieć o tym, że samemu się widzi. Ukrywa elementy, których nie dostrzegają bohaterowie, żebyśmy poczuli się jak oni. Ich zwyczajne funkcjonowanie wywołuje szybsze bicie serca – niesamowite ile napięcia można schować w przechodzeniu przez ulicę. 

M: To bardzo ciekawe, co piszesz. Zapomnieć o tym, że samemu się widzi. Tym jednym zdaniem zachęciłaś mnie do obejrzenia. 

A: Nauczyciel też się potyka, nie wszystko mu wychodzi. Widać ile dobrego robi, ale nie sposób też pominąć rzeczywistego zagrożenia. Czy mimo niebezpieczeństw warto? Odpowiedź na to pytanie reżyser zostawia widzom, nie dostajemy jej wprost. 

M: Najlepszy nauczyciel jest najwierniejszym uczniem, mówi mądra sentencja, a Czesław Mozil śpiewa, że drogo płaci ten, który wybrał nic nie tracić. Zdaje się więc, że warto. 

A: Ian daje swoim podopiecznym lekcję samodzielności, wytrwałości, wyobraźni i korzystania z wyostrzonych innych zmysłów niż wzrok. Z resztą to nie tylko lekcja dla nich, ale też dla nas, widzących. Inspiruje do zwracania uwagi na drobiazgi, które normalnie gdzieś by umknęły. Kto by pomyślał ile może się kryć za dźwiękiem, czy zapachem... Ten film po prostu subtelnie otwiera oczy.



poniedziałek, 10 listopada 2014

"Bo ja gdy czytam, to właściwie nie czytam..."

M: „ (…) bo w teczce niosę książki, po których się spodziewam, że wieczorem dowiem się z nich o samym sobie czegoś, czego jeszcze nie wiem”. Przez trzydzieści pięć lat pracy, przerabiając książki na miazgę, Hanta ocala przed zniszczeniem dwie tony dzieł, gromadząc je w swoim mieszkaniu. Śpi na stołku pod oknem. Pije dzbany piwa. Zazwyczaj nie myje nic prócz rąk. Nie jest opuszczony, ale jest sam. 

A: O, „Zbyt głośna samotność” – słyszałam o niej sporo i mam w swoich najbliższych czytelniczych planach. 

M: „ (…) każdy z nas czytywał te książki w naiwnej nadziei, że pewnego razu przeczytamy coś, co zmieni nas jakościowo”. „Zbyt głośna samotność” Bohumila Hrabala jest trochę meta-książką, czyli książką o książkach, ale nie tylko. To opowieść starego człowieka o jego życiu, coś na miarę „Traktatu o łuskaniu fasoli”, Wiesława Myśliwskiego. Pierwszoosobowa narracja, retrospekcja i ani krzty dialogu. Różnica jest jednak zasadnicza. Bohater „Zbyt głośnej samotności” nie ma się komu zwierzyć. 

A: Lubię książki o książkach, mają jakiś taki ciepły, staro-biblioteczny, drewniany, często tajemniczy klimat. Myśliwskiego też lubię. To może mi się spodobać. 

M: „ (…) lecz jest chyba coś więcej niż te niebiosa, współczucie i miłość, o której już zapomniałem i której już nie pamiętam”. Jaki jeszcze jest Hanta? Nie lubi pieniędzy. Wie, że każda krzywda, odbija się echem. Stale prosi o wybaczenie, choć sam nie wie dlaczego. Jest wykształcony wbrew własnej woli a za sprawą książek, które zamiast niszczyć, podkrada i czyta. Miał kiedyś Maniusię, kilka Cyganek i mamę, której prochami wuj posypał kalarepę w ogrodzie. 

A: Pachnie ciekawie, choć melancholijnie. Tak listopadowo…

M: „ (…) nie przyszedł mi z pomocą ani jeden tekst z książek, którym bezgranicznie ufałem”. Filozoficzna to opowieść. Nie długa, nie krótka, taka w sam raz. Ma dobry rytm a i jej język jest przyjemny. Smutna? Smutna, ale bez przesady. Można się chwilami uśmiechnąć. Nie wzruszyła mnie ani nie porwała, ale warto było poświęcić wieczór, aby ją przeczytać.




piątek, 7 listopada 2014

Zagubieni

A: Stasiuk – ucieszyło mnie to nazwisko w spisie lektur. Jakiś czas temu przeniosłam się z nim do „Grochowa” i to było bardzo udane spotkanie. Miałam więc nadzieję, że w „Jadąc do Babadag” znajdę podobny urok… tymczasem, było zgoła inaczej. 

M: U mnie tak samo. Tyle, że ja zwątpiłam po piętnastu stronach, co właściwie mi się nie zdarza. Ale tutaj miałam pewność, że nie wydarzy się nic, co mnie zainteresuje, bo chyba można powiedzieć, że ta książka nie ma fabuły

A: Pierwsze, co rzuca się w oczy od pierwszych stron to jakiś rozgardiasz, jedno wielkie zamieszanie. Autor opowiada o swoich podróżach po Europie w totalnie niespójny sposób. Jakby wyrywał z pamięci skrawki wspomnień i spisując rozrzucał je gdzie popadnie. Przez to nie był w stanie przykuć mojej uwagi na więcej niż kilka linijek i momentalnie się rozpraszałam. Zgubić się tu można we wszystkim – począwszy od filozoficznych wykluczających się stwierdzeń, aż po miejsca. Właściwie nie wiadomo gdzie i kiedy Stasiuk jest i o którym państwie opowiada. To pewnie celowy zabieg, ale do mnie zupełnie nie trafia. 

M: Chaos. Przez te kilkanaście pierwszych stron zdążyłam już być w Żyrardowie, Pucku, Poznaniu i na Słowacji. Chyba. Bo jak wspomniałaś, ciężko stwierdzić, gdzie się jest. Filozoficzny język, trudny język. A liczyłam na taki, jak w „Grochowie”. Na chłopski rozum.

A: Gdzieś z tej plątaniny słów wyłowiłam cytat, który pojawiał się na kilku stronach w Internetach: „Piję kawę i wyobrażam sobie brzask gdzie indziej”. No właśnie, chciałabym czytając o tych innych kulturach, ciekawych ludziach i pięknych miejscach wyobrażać sobie brzask właśnie tam, z nimi. A tu wyobraźnia jest zupełnie nieruszona. 

M: Piękne zdanie. Stasiuk tęskni za miejscem, ale równie dobrze, w kontekście tego stwierdzenia, można tęsknić za kimś. 

A: Tylko, że to nie jest słaba książka. Nie zaprzyjaźniłam się z nią, bo być może jak Beksiński „jestem typem emocjonalnym. Interesują mnie wzruszenia”, a „Jadąc do Babadag” to lektura bardziej intelektualna niż emocjonalna. Wydaje się nudna, mało żywa i bezpłciowa, a przy tym przesycona trudnymi nazwami, zawiłymi sformułowaniami i metaforami. Nie zmienia to jednak faktu, że Stasiuk jest na pewno świetnym obserwatorem. No cóż, będę więc chyba dalej próbować z jego książkami. Może jeszcze któraś okaże się ujmująca. 

M: Stasiuk uwielbia wspominać. Dogadalibyście się.


piątek, 31 października 2014

Serce sercu serce dało

M: 1983. Docent Zbigniew Religa, czterdziestopięcioletni kardiolog pracujący w warszawskiej klinice, otrzymuje propozycję przejęcia kliniki w Zabrzu. Lekarz z niego nie byle jaki – ma za sobą staż w Stanach Zjednoczonych. Religa zgadza się i przyjeżdża na Śląsk. Zastaje budynek, który w niczym nie przypomina szpitala. Kolega, który namówił go na przejęcie kliniki, bezradnie rozkłada ręce na pytanie o pieniądze. Zaczyna się walka. 

A: O filmie „Bogowie” słychać ostatnio wszędzie. Nie widziałam go jeszcze, ale zapowiada się ciekawie. Poza Miastem 44 i Powstaniem Warszawskim chyba dawno nie było o polskich produkcjach aż tak głośno. 

M: Stając przed etyczną komisją szpitalną, Religa słyszy zarzut, że nie jest Bogiem, który może decydować o ludzkim życiu. To odpowiedź na proponowane przez niego rozwiązanie, które ratuje życie chorych pacjentów w innych krajach. Mowa o przeszczepie serca. Religa, przekonany o słuszności swojego pomysłu, zakasa rękawy i wraz z innymi lekarzami oraz personelem szpitala, najpierw remontuje budynek, a potem walczy o pieniądze, mimo, że kosztuje go to układ z komunistami i gangsterami. 

A: Ważny cel sobie postawił to i motywację miał sporą. No cóż, chyba dobrze się stało, bo dzięki niej zdołał uratować mnóstwo ludzi. 

M: Religa ma serce na dłoni i wiele serc na dłoni podczas przeszczepów. Pali, pije litry kawy i wódki. Klnie jak szewc albo, jak kto woli, soczyście przeklina. Nie robi tego tak o. To myśl udanego przeszczepu serca nie daje mu spokoju. Chce uratować czyjeś życie, zastępy ludzkich żyć. Kosztem rodziny, kosztem zdrowia, na przekór lekarzom profesorom. 

A: Z plakatów i trailera kojarzę właśnie Kota zgarbionego i z papierosem – aż czuć ten dym i duszną atmosferę. Koszty wyglądają na duże, ale i zadanie stało przed Religą wielkie. 

M: Co robi widz przez większość filmu? Śmieje się. Naprawdę. Dialogi skonstruowane są genialnie. Żeby nie być gołosłowną, przykład. Na pytanie „kim pan jest” zadane przez sanitariusza karetki, podjeżdżającej pod szpital z umierającym pacjentem, a poprzedzone decyzją Religi „skalpel, otwieramy go”, Religa odpowiada „a, przechodziłem tędy”. Strasznie to fajne, że życie kardiologa pokazane jest z perspektywy jednej sprawy, której bez reszty się poświęca. I choć jest to sprawa nieosiągalna dla zwykłego widza, przez pokazanie jej od kuchni, zaczyna stawać się sprawą wszystkich. 

A: Widziałam tę scenę na trailerze, rzeczywiście zabawna. To dobrze, że można się poczuć bliższym tej sprawie, bo sporo polskich filmów traci autentyczność właśnie przez zbytnie rozdmuchanie. 

M: Czy film wzrusza? Nie. Czy jest krew? Trochę. Czy poszłabym jeszcze? Tak. Czy polubiłam Religę? Tak. A Tomasza Kota? Też. Czy coś mi się nie podobało? Nie. 




poniedziałek, 27 października 2014

"Ty i ja - Teatry to są dwa" (Zaginiona dziewczyna)

A: W „Zaginionej dziewczynie” fakt jest tylko jeden – w piątą rocznicę ślubu znika kobieta. Co dalej? Po pięciu latach idealnego małżeństwa Nick wraca z baru, który prowadzi ze swoją siostrą i nie zastaje w domu żony. Zamiast tego widzi ślady uprowadzenia. Rozpaczliwie szuka ukochanej. Prosta sprawa, prawda? Tymczasem zobaczmy ją z innej perspektywy. Małżeństwo z początku jest szczęśliwe, ale w pewnym momencie zaczyna się kryzys. Nick prześladuje żonę. Jest agresywny, zdradza ją, wykorzystuje i zależy mu tylko na pieniądzach. Ona boi się i czeka tylko na możliwość ucieczki od życia, które jest dla niej koszmarem.

M: To jak to w końcu było? Pięć lat idealnego małżeństwa, czy prześladowanie ze strony małżonka? 

A: Gdy śledztwo po zaginięciu Amy rozwija się, coraz więcej dowodów zaczyna wskazywać na to, że to mąż stoi za jej porwaniem i zamordowaniem… A jaka jest prawda o tych wydarzeniach? Reżyser bawi się z nami w kotka i myszkę. Cóż, David Fincher nie bez powodu nazywany jest mistrzem suspensu. Sprawia, że ciągle zmieniamy sympatię. Nie wiemy któremu z bohaterów można wierzyć. Wszystko jest pozorne 

M: „Nie wierz nigdy kobiecie…”, śpiewa Budka Suflera. Widziałam tylko trailer „Zaginionej dziewczyny”, ale bardziej zaufałabym Nickowi, mimo wszystko. Ma przekonujący ton. I męski urok. 

A: . Narrację poprowadzono z dwóch perspektyw, a wersje wydarzeń według Nicka i Amy skrajnie się różnią. Kogo z nich obdarzyć zaufaniem? Amy to cudowne dziecko. Jej rodzice, pisarze, wzorując się na niej stworzyli postać książkową, dzięki czemu zdobyli ogromną fortunę. Jest bogata, piękna i inteligentna. Aktorka Rosamund Pike, podobnie jak w roli Jane Bennet z Dumy i uprzedzenia, pokazuje dużą elegancję i dystyngowanie. Przy tym jednak potrafi wykreować swoją postać tak, by wzbudzała najróżniejsze emocje – kibicujemy jej, by za chwilę być zajadłym przeciwnikiem. Nienawidzimy, a parę scen później kochamy. Nick jest pisarzem i wykładowcą. Trochę sztywnym i lekko naiwnym. Poznajemy go szczególnie w relacji z bliźniaczką – są bardzo zżyci. Ben Affleck popisał się w swojej roli kamienną twarzą. Ciężko wyczytać co się za nią kryje… 

M: Opisałaś grę aktorską, łał. Rosamund Pike jest taka jakaś wdzięczna, miło się na nią patrzy. A Ben Affleck… chyba każda kobieta pamięta go z Pearl Harbor. Chociaż ja wolałam tego drugiego, który potem rzeczywiście zginął. 

A: „Zaginiona dziewczyna” łączy w sobie thriller, kryminał, dramat, a nawet satyrę na stabloidyzowane media. Dziennikarze ukazani są jako typowe hieny, czekające tylko na afery. Ciężko powiedzieć, czy bardziej śmieszą czy irytują. Na pewno jednak szum, jaki stwarzają, ich ciągłe bieganie za Nickiem, tłumy czekające przy jego domu potrafią działać na nerwy, nawet widzom. Ciekawie pokazano jak łatwo wypromować i zdyskredytować osobę w ciągu kilku dni. Widać też, jak błyskawicznie powstają fakty medialne i z jakim zainteresowaniem ludzie chłoną kłamstwa, jeśli tylko są podane w odpowiedni sposób. 

M: O, coś o nas, w sensie dziennikarkach. Czyli mamy lekcję, jak nie wykonywać naszego zawodu. Chociaż za takim Benem mogłabym biegać i biegać i biegać… 

A: Scenariusz powstał na podstawie książki Gillian Flynn. Co ciekawe, jej autorka jest także scenarzystką. Może to dlatego film jest dość długi, a akcja momentami się ciągnie, bo pisarce szkoda było wycinać sceny z własnej powieści? Do słabych stron zaliczam tytuł – zwykły, nijaki i po prostu nudny. Nie zachwyca również zakończenie. Dla czytelnika kryminałów, obeznanego ze światem spisków i gierek, finał nie będzie wielką niespodzianką. Większe zaskoczenie może wzbudzić to, jak akcja rozwija się. Doskonale spisali się za to twórcy muzyki – Atticus Ross i Trent Reznor. Niepokojące dźwięki tworzą harmonię z tajemniczymi obrazami. Ich ponurość jest wręcz idealnym tłem pod zimne kolory i miejską szarość. 

M: Tytuł, jak tytuł. Przynajmniej od razu wskazuje, o czym będzie film i jest adekwatny do fabuły. Chyba lepsze to niż jakiś wzięty z niewiadomo skąd. 

A: Relacja Amy i Nicka okazuje się co najmniej toksyczna. Obserwujemy znakomity rozkład psychologiczny małżeństwa. Wraz z kartami pamiętnika Amy przyglądamy się scenom odkrywającym wspaniałe początki związku. Widzimy ile było w nich nadziei i upartości, żeby stworzyć coś trwałego i stabilnego. Ciężko wskazać jeden moment, kiedy te ideały upadły. Nie wiemy też dokładnie z czyjej winy to się stało, bo żadne z nich nie jest wiarygodne, albo inaczej – wiarygodni są obydwoje. Bohaterowie są jakby więźniami samych siebie. Stwarzają sobie schematy i zamykają drzwi do normalności. Przesłanie filmu jest gorzkie – codzienność może łatwo zburzyć fasadę idealności. O relacje trzeba zatem dbać z dnia na dzień, żeby nie wpaść w pułapki, które czają się po drodze.





czwartek, 23 października 2014

Zapisy na śmierć

M: Tworki. Dzielnica Prószkowa. Prószków należy do aglomeracji warszawskiej. W skład aglomeracji warszawskiej wchodzi Warszawa oraz liczne miasta i wsie województwa mazowieckiego. 1943 i 1944 rok. Przenosimy się tam z Markiem Bieńczykiem, stworkiem z Milanówka. Mama mówi mi, co jest w Tworkach. Szpital psychiatryczny. Trafia w dziesiątkę. Otwierają się przede mną drzwi szpitala psychiatrycznego. Wchodzę. 

A: Od pierwszych zdań język jest hipnotyzujący – łączy wrażliwość Stachury i absurd Gombrowicza. Zaciekawiona, choć nie bez zdziwienia też daję się wprowadzić w ten świat. Siadam koło narratora i wsłuchuję w jego opowieść. Razem z nim staram się odnaleźć, to co utracone. 

M: Jurek ogórek kiełbasa i sznurek trafia w gazecie na ogłoszenie, w którym szpital poszukuje młodego mężczyzny do pracy w administracji, oferując „darmowy wikt i kwaterunek na miejscu”. Jurek jedzie tam i dostaję robotę. „Ponuro dosyć wokół, pod wiatą żebrak gra na skrzypcach smętną sonatę, wartownik strzeże bramy na groźnym spocznij, dobrze, że przynajmniej do kolejki blisko, do domu nie tak daleko, a topole wzdłuż muru rosną takie same jak pod oknem na Ulrychowie, choć nieco karniej ustawione”. Po tym szarym miejscu włóczą się piżamy w sandałkach i prążkowanych, dziurawych skarpetkach. Ale „wariaci” i wojna nie przeszkadzają Jurkowi i jego kumplom dobrze się bawić, kochać i przyjaźnić. Bo w szarym miejscu nie musi być szaro. 

A: Historia wydaje się dosyć pogmatwana, chociaż wcale taka nie jest. Łatwo zgubić w niej wątek, wymaga skupienia, żeby ciągle wiedzieć co się dzieje. Przy tym jednak czaruje. Chociaż nie, słowo „czaruje” średnio tu pasuje – ta opowieść raczej uwodzi, a nawet zwodzi. 

M: A jednak melancholia przewija się przez każdą stronę. Nad książką ciążą jakieś chmury. Czyta się ciężko, język jest niełatwy, tematyka trudna, ale i magiczny pył unosi się w powietrzu. Miłość gra pierwsze skrzypce. No i Jurek wpada w friendzone, mówiąc po współczesnemu. 

A: Co do języka to nie wiedziałam już w pewnym momencie, czy mnie bawi, irytuje czy rozczula. Tylko że nie zmienia to faktu, że to jedna z książek, po których skończeniu zastygłam i nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Zostawia wrażenie, które ciężko nazwać. 

M: Jest Jurek i jest Sonia. Jest Sonia i jest Olek. Jest Jurek i jest Janka. Jest Antyplaton. Są wiersze, huśtawka, Wigilia, upominki, Mama Jurkowa. Jest Jurek i Danka. A potem ubywa. Jest Jurek, ale bez Sonii. Jest Olek, ale bez Sonii. W końcu nie ma też Olka. I nie ma Danki. Winni? SS. 

A: Czy więc głównym tematem książki jest zagłada? Nie nazwałabym tak tego. Według mnie tu chodzi bardziej o stratę. O coś indywidualnego, osobistego, a zagłada brzmi zbyt masowo. Wojna, powstanie – to niezwykle ważne tematy, ale tu są pokazane inaczej. Pod pretekstem właśnie tej pojedynczej krzywdy wybrzmiewają jeszcze mocniej. 

M: "O tych, co nigdy nie odnajdą straty", to inna jeszcze książka Bieńczyka. Listy, zostawiane przez tych, którzy odchodzą, są bardzo sugestywne. Nie byłabym sobą, gdybym nie zacytowała mojego ulubionego fragmentu z książki, pochodzącego z jednego z listów właśnie, mianowicie: „Teraz już wiem, że ta jedna noc musi nam starczyć na całe życie”. To tyle.



sobota, 18 października 2014

O porzuconej (Katarzyna Grochola - Nigdy w życiu)

A: „Zdradził mnie mąż. Jest głupi. Nigdy więcej facetów. Nie cierpię nowej dziewczyny eksia. Jest głupia. Albo jednak fajna. O, super poznałam nowego faceta. Jaki fajny! Jednak głupi. Nigdy więcej facetów. Ale poznałam następnego. Jest fajny – super.” To w skrócie fabuła książki „Nigdy w życiu”.  

M: Prawda, choć kąśliwie. Jak było z Lykke Li? Pamiętasz jeszcze? Pisałam wtedy: „W "Just Like A Dream" [Lykke Li] wypowiada słowa: "Całkowicie nie tęsknię za miłością", by kilka wersów później prosić: "Skarbie, błagam, wróć do mnie."”. Albo bardziej swojsko – Jeden Osiem L i piosenka „Jak zapomnieć”, a właściwie wers „Wiem to i proszę Boga nigdy więcej niech nie pozwoli na to, by ktoś trafił w moje serce”. Zdarzyło Ci się śpiewać? Bo mi często, by potem otwierać serce dla następnego. Rzeczywiście, Judyta zachowuje się, kolokwialnie mówiąc, słabo. Ale jest usprawiedliwiona, bo gorycz, czara goryczy, przelewa się. 

A: Nie mam nic do tego, że tak mówi i od nowa się otwiera – to można zrozumieć. Chodzi mi raczej o nudę i przewidywalność. Rzadko czepiam się fabuły, bo jak dla mnie może być nawet banalna. Jest jeden warunek – miej książko do przekazania coś więcej, baw, wzruszaj, wciągaj, strasz, ucz, cokolwiek! Tutaj, zdaje się, że jednak chodzi tylko o tę fabułę. I nawet ona jest słaba. Bohaterowie? Irytujący, infantylni, nudni. Język? Jeszcze bardziej. Ciągłe powtórzenia tych samych fraz, krótkie zdania, które z początku brzmią ciekawie, ale z każdą kolejną stroną zaczynają drażnić coraz mocniej. Było parę takich, nad którymi się zatrzymałam, ale jakoś utonęły w tej ogólnej miałkości. 

M: Fabuła fatalna. Jest nudno i niewiele się dzieje. Bohaterowie – Judyta jest irytującą babką, za to Niebieski jest w porządku. Podkreślam – Niebieski, bo Adam już nie. On kojarzy mi się jedynie z całowaniem, ściskaniem, przytulaniem i przyciskaniem, a to trochę mało. Przyjaciółki też jakieś niemrawe. Ale jak ktoś lubi koty, to może poczytać… 

A: Pewnie jest to, że pierwszy tom serii „Żaby i anioły” czyta się bardzo lekko i szybko. Na plus jest też humor – parę razy nawet się roześmiałam. Może z tego właśnie bierze się popularność takich książek. Może też chodzi o to, że dodają ona kobietom jakiejś nadziei, że jednak może być dobrze. Nie wiem – do mnie Katarzyna Grochola raczej nie trafiła. Ani to wzrusza, ani inspiruje. Mam nadzieję, że kolejne spotkania z polską literaturą kobiecą będą bardziej udane. 

M: Nie powiedziałabym, że tak lekko, choć rzeczywiście szybko. Ani raz się nie roześmiałam, niestety. Szkoda, że Grochola stwarza kobietę niedającą sobie niczego wytłumaczyć i taką, która, z przerażającą dla mnie szybkością, zakochuje się i odkochuje (zauroczenie może by mnie nie dziwiło). Nie wiem, kogo ta książka podnosi na duchu, ale kobietę, która zna swoją wartość, żadne, ale to żadne niepowodzenie miłosne, nie powinno zamknąć na nową, i jak śpiewa Irena Santor, zawsze pierwszą miłość.


wtorek, 14 października 2014

Ofiara spełniona?

M: „Można i w zimie stworzyć sobie maj”, pisze na stronach „zatrutego papieru” Helena Mniszek. Stefci i Waldemarowi, głównym bohaterom „Trędowatej”, udaje się. Jest cudnie, kwitnąco, porywająco wręcz. Aż do katastrofy albo może zwycięstwa? 

A: Kwitnąco – otóż to. Chyba żadna książka nie kojarzy mi się tak z kwiatami, jak „Trędowata” właśnie… One tam malują nie tylko przestrzeń, ale też i uczucia i charaktery… 

M: Podobno „Trędowatą” zna każdy, a przynajmniej film. Wyjątkiem, potwierdzającym zresztą regułę, jestem ja, a właściwie byłam ja, aż do sobotniego popołudnia. Mama powiedziała: dobrze się czyta, romansidło. Internet dorzucił: melodramat. Gdzieś zasłyszałam: kicz, kicz, kicz. Dziś, po przeczytaniu, staję w jej obronie. Nie jest źle, naprawdę, nie jest źle. 

A: Film u mnie w domu jest jednym z Naczelnych Wyciskaczy Łez zaraz przy Przeminęło z wiatrem – (czyt. mama z siostrą do tej pory nie mogą się mi nadziwić, że jeszcze go z nimi nie oglądałam). Że dobrze się czyta i romansidło to prawda, ale czy kicz? Dla mnie nie. A na pewno nie w całości. No bo dobra – język jest mocno jakby hmm barokowy, ubarwiony najróżniejszymi potrzebnymi i niepotrzebnymi „kwiatkami”, czasem patetyczny, czasem zabawny. Historia z kolei – naprawdę prosta. Tylko, że to nie zmienia faktu, że źle nie jest. 

M: O co chodzi. W Stefci, guwernantce z niższej sfery, zakochuje się ordynat Władysław z arystokracji. Udaje mu się przekonać babcię i dziadka, mimo początkowego oporu, aby pobłogosławili przyszłe małżeństwo. Dzień ślubu zostaje wyznaczony, ale ceremonia nigdy się nie odbywa. Nawet jeśli fabuła jest przewidywalna, bohaterowie nieziemsko piękni i o nieziemskich zdolnościach, gdzie wszystko jest wyidealizowane, niemożliwe i zbyt proste, nie można odmówić „Trędowatej” uroku. 

A: Uroku tej książce nie brakuje. Sporo w niej słodkiej naiwności, ale i mądrych zdań. No i choć tyle lat minęło od jej wydania i choć nasze realia tak bardzo się różnią od tych opisanych w „Trędowatej” to wciąż wzrusza. 

M: Może to Władysław „w kieszeniach ma magiczny pył i na mnie on działa”? Być może. Ale jest coś innego, o czym wspomniałaś, mianowicie mądre, prawdziwe i zwykle gorzkawe zdania. „I nagle uczuł tęsknotę. Pierwszy raz pomyślał, że w tym przepychu, w tej wspaniałej rezydencji jest sam, zupełnie sam” albo „Sama pragnęła dla niego szczęścia i gdyby już teraz tylko od niej zależało, bez wahania oddałaby mu Stefcię”. Mowa tu o Ricie, postaci fe-no-me-nal-nej i chyba najbardziej tragicznej. Czytasz i myślisz sobie – obym nigdy nie doświadczył podobnego cierpienia. A chwilę później – daj Boże przyjąć wszystko jak ona. 

A: Oj, Rita – bez dwóch zdań moja ulubiona postać. Tragiczna, ale jednocześnie pokazuje tę ważną prawdę o miłości, że w tym wszystkim chodzi właśnie o Kogoś, nie o mnie. W ogóle zresztą chyba fenomen tej książki tkwi w tym, że w jakimkolwiek miejscu swojego życia byś się nie znajdowała, w którymś z fragmentów zobaczysz siebie. Z zamierzeniem piszę „znajdowała”, bo myślę, że to trafi bardziej do kobiet. 

M: Stefcia-Chrystus? Ofiara wyższości jednej sfery nad drugą? Dla mnie „Trędowata” to głównie książka o mężczyźnie, który zaznawszy lubieżnego życia, odkrywa, że jest coś więcej. Język bywa śmieszny, zachowania bohaterów też, ale czy nie śpiewają „miłość ci wszystko wybaczy…”?



czwartek, 9 października 2014

Byle nie wspaniale (Aldous Huxley - Nowy wspaniały świat)

A: Antyutopie przerażają mnie bardziej niż horrory. Serio. Po lekturze „1984” na dobre kilka minut zastygłam w bezruchu i nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Kiedyś do niej na pewno wrócę, a tymczasem zabrałam się za „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya.

M: Byłam raz na takim antyutopijnym spektaklu, ale niewiele z niego zrozumiałam. Wstyd się przyznać, ale „1984” nie czytałam, choć oczywiście, mniej lub więcej, wiem, o co tam chodzi.

A: To zupełnie inna wizja przyszłości niż u Orwella, choć w paru punktach są zgodni. Przede wszystkim u obydwu dominuje brak wolności. U Huxleya nie objawia się jednak pełną kontrolą Wielkiego Brata, ale byciem uwarunkowanym na odpowiednie reakcje. Świat wydaje się idealnie zorganizowany, całkowicie stabilny – ludzie nie starzeją się, nie chorują, nie czują bólu i pragnienia. To jest jednak najbardziej przerażające – oni działają jak automaty. Wszystko mają ustawione biologicznie. To, co stare jest zakazane, to co nam wydaje się normalnością – pogardzane i wyśmiewane. 

M: A czy się kochają? Czy zachodzą między nimi jakiekolwiek relacje? I co oznacza stwierdzenie – to, co stare, jest zakazane albo może – co stare, jest uznawane za zakazane?

A: Relacje są, ale bardzo powierzchowne. Miłość i wierność na wyłączność są nieodpowiednie, a w dobrym guście jest ciągle zmieniać partnerów. To co stare czyli dla nich np. wychowywanie dziecka przez rodziców, zamiast produkowania go. Na początku ciężko było mi wbić się w język pełen biologicznych, chemicznych, technicznych nazw i szczegółów. Niemniej to one właśnie dowodzą jak kompletne wyobrażenie świata miał Huxley. Powoli poznajemy bohaterów, obserwujemy ich pochłonięcie przez system, ale też i wątpliwości. 

M: Mają jakieś wątpliwości, czyli nie jest tragicznie. Przestraszyłam się języka, o którym mówisz i powoli do mnie zaczyna docierać, że to science-fiction, tak lubiane przeze mnie, jak szpinak przez dzieci. 

A: Hm, nie nazwałabym tego tradycyjnym science-fiction, za którym sama zresztą nie przepadam. Nie będę jednak więcej pisać, żeby nie zdradzić zbyt wiele szczegółów, ale uwierzcie, że warto zmierzyć się z tą książką. Choćby po to, by skonfrontować, czy na pewno naszej rzeczywistości wiele jeszcze brakuje do tego, by stać się „nowym, wspaniałym światem”. 

M: Oby naszej rzeczywistości, w kontekście tej książki, brakowało jak najwięcej do „wspaniałego” świata.


niedziela, 5 października 2014

Miasto niezrozumiane

M: „Tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono”, pisała Szymborska blisko sześćdziesiąt lat temu. Dla Marii Peszek to „sprawdzanie” przejawia się w obowiązku wyborczym, płaceniu za bilet i abonament. „Gdyby była wojna, byłabym spokojna…”, nuci, na szczęście bez konsekwencji. Bzdura, droga Mario. Tych, którzy dorastali w wojnie, sprawdziło najbardziej, tak myślę. 

A: Racja, pewnie sporo się o sobie dowiedzieli. I chyba nawet nie tylko o sobie, bo w takich sytuacjach granicznych całe patrzenie się jakoś zmienia i wszystko inaczej postrzega… 

M: Miasto 44. Recenzenci mnożą błędy, jakich się dopatrzyli. Komuś udało znaleźć się ich... 44. „Rana po ciosie batem goi się dwa dni, nie zostawiając blizny. Mimo tego, że walki trwają już od kilku dni – mężczyźni nie mają zarostów, a kobiety mają idealnie gładkie nogi. Makijaż się nie rozmazuje, nawet podczas walki”. Takie (i jeszcze głupsze) argumenty wylicza osoba, która film poleca jedynie „gimbazie”, zarówno metrykalnej jak i umysłowej, nie mając świadomości, że sama pod tę „umysłową gimbazę” świetnie się nadaje (myślę kategoriami recenzentki, nie chcę obrażać gimnazjalistów, których zresztą się generalizuje). Ale już nieważne. 

A: Kiedy pokazywałaś mi fragmenty recenzji, którą cytujesz mówiłam, że podoba mi się czasem cięty język i zadziorność w komentowaniu, ale zdecydowanie nie ma w tym chodzić o czepianie się dla czepiania, co tutaj jednak trochę przebija. Aczkolwiek filmu nie widziałam, więc ciężko mi to ocenić w ogólnym kontekście.

M: "Film opowiada historię młodego chłopaka, Stefana Zawadzkiego. (...) Ten scenariusz to przede wszystkim uczuciowy trójkąt. Chłopak nazywa się Stefan, dziewczyny Kama i Biedronka. Obserwujemy, co się dzieje z nimi i z ich przyjaciółmi przy zgrupowaniu „Radosław”, które ruszyło z Woli, a potem przeszło przez miasto i skończyło działania na Czerniakowie". Nie zgodzę się, że jest to film o miłości w czasach apokalipsy, chyba, że bardzo cichej i nieskazitelnej. Wszyscy, jak rzep psiego ogona, uczepili się dwóch scen – pocałunku w zwolnionym tempie na linii ognia wroga i sceny erotycznej w rytmach dubstepu. Niektórzy przebąkują jeszcze o natknięciu się na siebie nagiego Stefana i nagiej Biedronki w saunie. Nawet jeśli było to średnie (a może słabe), nie jest najważniejsze. 

A: Skupienie się na tych scenach, to chyba straszne spłaszczanie, bo nawet jeśli było to wyeksponowane (było?) to na pewno miało jakiś cel. Choćby pokazanie, że tam się też chciało żyć normalnie…

M: Było bardzo mocno i chyba przez to całe zamieszanie (a nie przez fakt, że te sceny w ogóle zostały pokazane). Biedronka jest fenomenalna. Ze świecą szukać takich dziewcząt, naprawdę. Stefan, od momentu, w którym jest świadkiem śmierci matki i brata, staje się właściwie martwy. Dokonuje dziwnych wyborów, ale „tyle o sobie wiemy…”. No właśnie. Nie wierzę, że bohaterowie tylko dla ładnych panienek poszli do konspiracji i walczyli za miasto i ojczyznę. Żaden to zarzut, że tańczyli wieczorami i palili papierosy. Chcieli normalnie żyć, ładnie wyglądać i dobrze się bawić. Przez wojnę stracili dużo za dużo. I nic im tego nie było w stanie zwrócić. 

A: Takie motywy działania byłyby co najmniej dziwne. Na pewno stało za nim dużo dużo więcej. A pokazanie w filmie życia bohaterów poza walkami to coś co mnie wyjątkowo zachęca do jego obejrzenia.

M: O efektach specjalnych nie powiem, bo się nie znam. Robiły wrażenie, to z pewnością. Zabici, poszkodowani w szpitalach, ukrywani Żydzi, kanały, stosy ciał, egzekucje też robiły wrażenie, tyle, że zupełnie inne. W „Zdążyć przed Panem Bogiem” Marek Edelman zastanawia się czy „(…) może zrobić jeszcze wrażenie na kimś – jeden spalony chłopak po czterystu tysiącach spalonych?”. Egzekucja kilkunastu osób pod ścianą, w tym matki i brata Stefana, bolały mnie bardziej niż stosy ciał po skończonym powstaniu. 

A: Był taki wiersz… nie pamiętam go dokładnie, ale utkwiło mi w pamięci, bo właśnie o to w nim chodziło, że jeden bliski przypadek boli bardziej niż masa. Z tego, co kojarzę podmiot liryczny zwrócił tam uwagę na jeden dziecięcy bucik. Nie wiesz może o co mi chodzi?

M: Niestety nie. Gatunkowo „Miasto 44” to dramat i film wojenny, w takim razie o ile fabularnie można mu coś zarzucić, łatwo obalić argument, że niewiele historycznie wnosi. Nie sugerowałabym się opiniami innych. Najlepiej sprawdzić na własnej skórze, przynajmniej ten film.




piątek, 26 września 2014

Pożegnanie (Hubert Klimko-Dobrzeniecki - Kołysanka dla wisielca)

A: „Kołysanka dla wisielca” – depresyjny tytuł. Czyżby więc czytanie tej książki miało być swoistym masochizmem? I tak i nie. Bo to książka z rodzaju bolesnych lekarstw. Zapis słodko-gorzkich wspomnień. 

M: Tytuł-oksymoron. Kołysanka kojarzy nam się dobrze, w przeciwieństwie do wisielca. Czytałam i nie jest to masochizm. 

A: Narrator, Polak mieszkający na Islandii, opowiada o tym, co go tam spotkało. Przyjaźń, która jest oparciem i zrozumieniem. Miłość, która nadaje wszystkiemu sens. Marzenia, które mogą się spełnić. Szaleństwo, które bywa normalnością. Najbardziej skupia się jednak na swojej relacji z chorym na depresję Szymonem. Tą krótką, wzruszającą opowieścią żegna się z przyjacielem. 

M: Nie do końca. Narrator zbyt dużo mówi o sobie, a zbyt mało o Szymonie. Na kolejnych stronach jest o nim coraz mniej i mniej. Poza tym w życiu narratora pojawia się kobieta i ona zaczyna dominować na kartkach książki. Nawet jeśli nie bezpośrednio, to uwaga skupia się na niej coraz bardziej. 

A: „Kołysanka dla wisielca” nie jest jednak wcale tak melancholijna jak mogłoby się wydawać. Powiedziałabym wręcz, że dość pogodna i że ma w sobie zdecydowanie mniej smutku niż chociażby Murakami, o którym ostatnio pisałyśmy. Autor ukrywa go między wierszami. Tęsknota pobrzmiewa spod wesołych, często śmiesznych wspomnień. Lubię tę dyskrecję. 

M: Rzeczywiście nie jest to smutna książka, a i melancholii ze świecą szukać. To pamiętnik, napisany prostymi słowami. Bez wielkich słów i uniesień. 

A: Sceneria też ma znaczenie. Jest dynamiczna i pełna kontrastów jak bohaterowie. Autor ma prawdziwy talent do prostego, ale lirycznego przedstawiania szczegółów. Fragment, gdzie opisuje pola łubinu stające się wyjątkową filharmonią, zachwycił mnie totalnie. 

M: Opisy przyrody to coś, co omijam szerokim łukiem. Tutaj chyba było podobnie, bo o polach łubinu pierwsze słyszę. 

A: Uwodzi prostotą. Podobnie jak Grochów Stasiuka, mówi o ciężkich sprawach – chorobie, śmierci, problemach z mieszkaniami, ale w ujmujący sposób. Przykład to takie fragmenty jak ten: „Szymon odszedł. Nie ma go teraz w mieście. Nie można go spotkać na ulicy. Tego brakuje mi najbardziej…” Szkoda tylko, że jest taka krótka. Ale z drugiej strony… zyskała na tym na pewno też całkiem sporo. Pochłonęłam ją i przeżyłam na raz. Słówko pochwały należy się też Wydawnictwu Czarnemu. Okładka jest cudna. 

 M: „Grochów” Stasiuka jest bardziej przejmujący, choć styl pisania panowie mają bardzo podobny. A co z Boro? Boro to dopiero jest gość. Pewnie mamrocze teraz „fuck you” na myśl, że o nim nie wspomniałaś. Rzucam okiem na tę okładkę i… ona jest cudna? Chyba podobają nam się inne rzeczy. 

A: Jeszcze jedno. To prawdziwa historia. Nawet gdybym tego nie wiedziała, byłabym pewna, że tak jest. Po prostu. Trafia do ulubionych. Więcej: żałuję, że pożyczyłam ją z biblioteki, bo wrócę do niej na pewno. 

M: Ja pożyczyłam ją od Ciebie. Ale do książki nie wrócę. To nie jest to, co mnie urzeka. 



środa, 24 września 2014

Książę bez korony

M: Drogi Panie Jean-Pierre Davidts (proszę wybaczyć za nieodmienienie Pańskiej godności, ale chyba nie potrafię). Porwał się Pan z motyką na słońce, nie ukrywajmy. Może i spotkał Pan Małego Księcia, ale niestarannie zanotował jego słowa i potraktował zbyt po dorosłemu. I co to za pomysł, aby oddać baranka de Saint Exupery’iemu? Naprawdę Pan myśli, że Mały Książę mógłby opuścić coś, co oswoił? Nigdy w życiu. 

A: A ja Panu powiem, że Monia to specjalistka od Małego Księcia, więc jeśli podjął się Pan tej tematyki, to na pewno będzie miała Panu coś ciekawego do powiedzenia. 

M: Mowa o książce „Mały Książę odnaleziony”. Jej autor, Jean-Pierre Davidts, bezpośrednio zwraca się do de Saint Exupery’ego i oznajmia mu, że podobnie jak on, spotkał Małego Księcia. „Włosy miał koloru zboża w lipcu” i „obok niego baranek żuł spokojnie liść palmowy”. Mały Książę zostawił swoją planetę i wyruszył na poszukiwanie łowcy tygrysów, który przepędziłby tygrysa z jego planety. Bo tygrys zagrażał barankowi. Zanim Mały Książę trafił ponownie na Ziemię, odwiedził kilka innych planet, na których miał rozmaite perypetie. 

A: Hm, brzmi ciekawie, ale na takich kontynuacjach łatwo się zawieść. Zwłaszcza jeśli dotyczą dzieł pokroju „Małego Księcia” właśnie…

M: Drogi Panie. Kilka pięknych słów udało się Panu zanotować. „Można dokonać mnóstwa rzeczy, nie wychodząc z domu”, to przykład już z pierwszej strony Pańskiej opowieści. „To, że się milczy, nie znaczy, że się nie cierpi”, również bardzo mi się podoba. Ale proszę Pana. Mały Książę nie krzyczy z przerażenia. Mały Książę nie podnosi głosu i nie wybucha śmiechem. Mały Książę jest subtelny, wątły i kruchy, przy jednoczesnej sile wewnętrznej. Musiał Pan coś źle zanotować albo niedokładnie Pan zaobserwował. 

A: Czekam na Twoją kontynuację Małego Księcia, Monia. Jedną książkę już wydałaś, to teraz będzie z górki! 

M: Jeśli tylko go spotkam... Czy warto przeczytać tę książkę? Niespecjalnie. Nie przynosi wzruszeń, humoru też raczej nie poprawi. Jest trochę nijaka, trochę sztuczna i osadzona w małoksiążęcym temacie tylko trochę. Ale proszę, jeśli ktoś z Was spotka Małego Księcia, niech da mi znać. Strasznie za nim tęsknię.



środa, 17 września 2014

"Po wspólnych śladach" (Halina Poświatowska - Opowieść dla przyjaciela)

A: Po trzech miesiącach od otwarcia bloga i po siedmiu recenzjach książek, pierwszy raz pojawia się tekst o czymś, co wyszło spod kobiecego pióra. Przyznam, że do poezji Poświatowskiej mam duży sentyment. Zaczytywałam się w niej jako nastolatka i myślę, że właśnie wśród nastolatek jest ona szczególnie popularna. O „Opowieści do przyjaciela” dowiedziałam się jednak dopiero niedawno. Cieszę się, że sięgnęłam po nią dopiero teraz, bo na pewno po tych paru latach patrzę z dystansem na takie pisanie. 

M: Nigdy nie byłam miłośniczką poezji Poświatowskiej. Poezja ma wzruszać, a wiersze Poświatowskiej nie wzruszają, przynajmniej nie mnie. Jeśli się komuś zdaje, że nie zna poezji Poświatowskiej, to ja mu mówię, że zna, bo piosenka „Kiedy umrę kochanie”, bardzo zresztą kiepska, w wykonaniu Janusza Radka, jest jej wierszem. O prozie tej pani pojęcia nie mam. 

A: Niemniej… Poświatowska urzekła mnie kolejny raz. Na początku napisała: „Daj rękę, pójdziemy wstecz po naszych wspólnych śladach, pozwól, że poprowadzę cię raz jeszcze”. „Opowieść dla przyjaciela” jest tak delikatna i subtelna, że nie sposób nie dać się poprowadzić i nie popłynąć razem z nią. 

M: Wszystko pięknie, ładnie, ale tylko nie wstecz. „Trzeba z żywymi naprzód iść…”, że tak zaasnykuję. Wspominać nie lubię, dwa razy nie wchodzę do tej samej rzeki, nie oglądam zdjęć i powroty dla mnie nie istnieją. Nie mówię, że to dobre. To tylko moje widzimisię. Pewnie powiesz – o dobre wspomnienia chodzi. Nieważne jakie. To było i koniec. Nie ma. Do widzenia. 

A: A ja myślę, że jednak czasem warto sięgnąć do przeszłości i przyjrzeć się jej, choćby po to, żeby wyciągnąć wnioski na teraźniejszość i na przyszłość. Wiersze Poświatowskiej kojarzą mi się z pięknym opisywaniem miłości i w prozie też można to odnaleźć. Nie sądzę przy tym, żeby było to przesłodzone. Wydarzenia i przeżycia są przecież na wskroś prawdziwe. W dodatku sporo tu o chorobie, śmierci, bólu, tęsknocie i utracie tego, co się kocha. Autorka zmarła młodo, ale ponoć „życia nie mierzy się ilością wdechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach”. Choć w jej przypadku ten cytat brzmi trochę niestosownie, bo to właśnie problemy z sercem i z oddychaniem nie pozwoliły jej nacieszyć się długim życiem, to jego wymowa pasuje. Halina czerpała pełną garścią z każdego dnia. 

M: Jej wiersze nie kojarzą mi się z pięknym opisywaniem miłości. Dla mnie to trochę sztuczne, lukrowane twory. Jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, życie raczej powinno się mierzyć uśmiechami tych, którym pomogliśmy. 

 A: „Chcę żebyś na tych kartkach, które białe jeszcze piętrzą się przede mną, odnalazł drganie mojego żywego serca”. Dzięki Halinko za tę opowieść. Nie mnie jednej pozwoliłaś pewnie odnaleźć to drganie.


poniedziałek, 15 września 2014

Bo lepiej with niż without (U2 - Songs of Innocence)

M: To będzie dziwna recenzja. Już mówię dlaczego. Zrobię podział, mianowicie – do pierwszego koszyka wrzucę piosenki dobre tekstowo, a do drugiego doskonałe muzycznie albo przynajmniej wpadające w ucho. Do kolejnego przydzielę takie, które są dobre i tekstowo i muzycznie, a do ostatniego piosenki słabe albo po prostu niczym się niewyróżniające. 

A: Ok, to ja wybiorę sobie do przesłuchania po jednej piosence z każdego koszyka. 

M: Płyty „Songs of Innocence” nikt się nie spodziewał. Wiadomo było, że panowie z U2 coś sobie tworzą, ale nie uprzedzili, że to już. A to „już” wydarzyło się 9 września, czyli sześć dni temu. Jeśli ktoś spodziewał się, że stworzą coś na miarę „Oridnary Love”, pomylił się. Znacznie temu bliżej do „Invisible”. 

A: Dziwne, bo w zasadzie już prawie tydzień od premiery, a nigdzie poza rozmowami z Tobą, nie natknęłam się na info o tej płycie. 

M: A zaczyna się od „The Miracle”, które wrzucam do koszyka „dobre tekstowo i muzycznie”. Melodia jest zadziornie-cwaniaczkowata. Jeśli kiedykolwiek zaczęłam wątpić w głos Bono, przestaję i przepraszam. „Byłem młody, nie głupi (…), doświadczyłem wielu rzeczy, na które nie zasłużyłem”. Dla mnie bomba. „Every Breaking Wave”, numer dwa na płycie, ląduje w tym samym koszyku co „The Miracle”. Typowo jutowskie granie i mistrzowski tekst. „Powinniśmy skończyć zanim zaczęliśmy”. Bardzo mądre. „California (There Is No End To Love)” z impetem wpada do tego samego koszyka co dwa poprzednie utwory. Znakomity początek. „Wszystko co wiem i wszystko, co musisz wiedzieć, to nie ma końca miłości”. Prawda. Numer cztery to „Song For Someone”. Na początku dość niemrawe, dlatego ostatecznie ląduje w koszyku pierwszym, czyli tym z dobrymi tekstami. Polecam poczytać. 

A: Z trzeciego koszyka wybieram „California”. Intro rzeczywiście ciekawe, kojarzy mi się trochę afrykańsko. Chyba mogłoby też służyć do jakiegoś utworu z Króla Lwa. Tekst to powód, dla którego przesłuchuję tę piosenkę, taki pełen nadziei. 

M: Numer pięć to „Iris (Hold Me Close)”. Waham się, ale niech będzie – koszyk trzeci, chociaż tekst na pewno przemawia bardziej niż melodia. „Myślałem, że cię prowadzę, ale to ty zrobiłaś ze mnie twojego człowieka”. Imię „Iris” Bono wypowiada bardzo zmysłowo. Plusik za to. Im dalej w las, tym ciemniej i tutaj się to sprawdza. „Volcano”, szóstka na płycie, ląduje niestety w koszyku ostatnim. Niczym się nie wyróżnia (no może poza melodyjnym refrenem) Siedem, czyli „Raised By Wolves” lubię tylko za coś przejmującego w głosie Bono, dlatego wrzucam ją do koszyka „dobre muzycznie”. „Cedrawood Road” to moje największe rozczarowanie. Poza świetnym, gitarowym początkiem niczego nowego nie wnosi. Zbyt poetycko, niestety. Koszyk czwarty, ale naprawdę mi przykro!

A: „Volcano” rzeczywiście pomimo dosyć energicznego refrenu nie porywa, ale całkiem mi się tu podoba linia basu. „Raised By Wolves” całe brzmi poruszająco, tekst jest w końcu o cierpieniu więc widać udało się to zgrać. 

M: Trzy do końca. „Sleep Like A Baby Tonight”, co za paskudna melodia! Ale tekstowo wyśmienicie, dlatego przydzielam ją do koszyka pierwszego. Nie chcę zepsuć tłumaczenia, dlatego wyjątkowo po angielsku: „In your dreams, everything is alright. Tomorrow dawns like someone else’s suicide. You’re gonna sleep like a baby tonight”. Numer dziesięć, czyli “This Is Where You Can Reach Me” to kolejne rozczarowanie. Poza fajnie zaśpiewanym “Soldier, soldier…” nie porywa. Koszyk czwarty.

A: Mnie natomiast „Sleep Like a Baby Tonight” całkiem się podoba, Bono bardzo miękko ją śpiewa i w ogóle cała brzmi lekko jak prawdziwa kołysanka, a gitary w drugiej części dodają pazura. No i tekst oczywiście świetny, mam słabość do takich „dobranocnych”.

M: Ostatnia piosenka to „The Troubles”. O-błę-dna. Tekst, od początku do końca, niesamowity. „Więc możesz mnie zranić, a potem zranić mnie trochę mocniej. Mam energię, by przetrwać”. Ale jest jeszcze coś, a właściwie ktoś. Lykke Li. Tak, Lykke Li z Bono. Śpiewa cudnie, cudnie przejmująco. Nie potrafię ładniej napisać, więc zacytuję: „The Troubles brzmi jak piosenka z nieznanego filmu Quentina Tarantino – porywająco łącząc soundtrackowe smyczki i dziewczęcą wokalizę Lykke Li z rozmarzonym śpiewem Bono”. 

A: No dobra, z trzeciego koszyka będą dwie. „The Troubles” – krótko mówiąc wow. Pięknie się rozwija, a ich głosy razem brzmią bardzo harmonijnie. Zgodnie z radą przesłucham na pewno całość, bo niektóre utwory mnie ujęły. Od dawna nie mogłam dla siebie znaleźć niczego nowego, a tu proszę taka niespodzianka – U2, którego wcale wiele nie słuchałam tak zaskoczyło. 

M: Podsumowując – początek płyty doskonały, później trochę gorzej, ale końcówka wyjątkowa. Warto posłuchać, ale nie wszystko na raz. Dawkować, miarkować, zostawiać niedosyt. A żeby było łatwiej, jeszcze raz rozpisane koszyki. Numer oznacza pozycję danej piosenki na płycie. 

KOSZYK PIERWSZY – piosenki dobre tekstowo:
4. Song For Someone 
9. Sleep Like A Baby Tonight 

KOSZYK DRUGI – piosenki dobre muzycznie: 
7. Raised By Wolves

KOSZYK TRZECI – piosenki dobre muzycznie i tekstowo:
1. The Miracle
2. Every Breaking Wave 
3. California (There Is No End To Love
5. Iris (Hold Me Close)
11. The Troubles 

KOSZYK CZWARTY – piosenki słabe: 
6. Volcano 
8. Cedrawood Road 
10. This Is Where You Can Reach Me


Link do odsłuchu płyty: Songs of Innocence



sobota, 13 września 2014

Konkurs!


wtorek, 9 września 2014

Przez wieś do wieczności (W. Myśliwski - Kamień na kamieniu)

A: No i kolejna książka Myśliwskiego za mną. Tym razem „Kamień na kamieniu”. Tematyka podobna, jak w „Traktacie o łuskaniu fasoli” i „Widnokręgu” – mężczyzna opowiada po prostu swoje życie. Tak jak w tamtych książkach jest ono bardzo mocno związane z wsią. Narrator – Szymon Pietruszka tam się wychował, tam mieszka i tam chce być pochowany. Powieść zaczyna się zresztą od słów „Wybudować grób. To się tylko tak mówi. A kto nie budował, ten nie wie, co taki grób kosztuje. Prawie tyle co dom. Choć grób, mówią, też dom, tylko że na tamto życie. Bo wieczność nie wieczność, a swój kąt powinien człowiek mieć.” 

M: Niestety nie czytałam żadnej książki Myśliwskiego, nad czym zresztą ubolewam. Bardzo podoba mi się nazwisko bohatera. Grób kosztuje prawie tyle co dom. Mocno zastanawiające. 

A: Może to zabrzmi dziwnie i niezrozumiale, ale dla mnie to książka jakby o szukaniu domu. Tak jak w swojej piosence Wolna Grupy Bukowina śpiewa „Szukam, szukania mi trzeba domu gitarą i piórem”, tak narrator „Kamienia na kamieniu” szuka domu słowami. Pisząc „dom” mam na myśli to, co mu najbliższe, miejsca i sprawy, które są najważniejszymi motywami jego życia. Błądzi po różnych wydarzeniach z przeszłości, żeby przez ich pryzmat sięgać nie tylko do „teraz”, ale i do wieczności. Mam wrażenie, że „miejscami”, gdzie ten dom odnajduje są tytuły rozdziałów – cmentarz, droga, bracia, ziemia, matka, płacz, alleluja, chleb i brama. 

M: Wieczni wędrowcy, a jeśli oni, to od razu kojarzy mi się wiersz Cypriana Kamila Norwida – „Pielgrzym”, a dokładniej „Wy myślicie, że i ja nie Pan, dlatego że dom mój ruchomy, z wielbłądziej skóry…” 

A: Najciekawsze, że te proste słowa, które wyżej wymieniłam stają się w powieści symbolami. Mnóstwo by zajęło rozwinięcie każdego z nich, ale niektóre urzekły mnie szczególnie. Zwłaszcza chleb. Myśliwski pięknie opisał jego wartość – świętość wręcz. 

M: A mnie najbardziej podoba się chyba płacz. Płacz i matka. Znam osoby, które chleb traktują rzeczywiście z niebywałym szacunkiem. To jest piękne. 

A: Tak bardziej przyziemnie to też po prostu książka o wsi. Poznajemy codzienność chłopów tuż po wojnie. Widzimy ich tradycje, sposób pojmowania świata, znaczenie prostych – by się wydawało – rzeczy. Trochę jak w „Chłopach” Reymonta, tylko oczywiście zupełnie innym językiem. 

M: Kocham wsie, pewnie dlatego, że mieszkam w jednej z nich. Bardzo lubię sposób pojmowania świata przez chłopów, chociaż oczywiście nie można generalizować. Po przeczytaniu „Chłopów” długo żałowałam, że nie urodziłam się Justyną Orzelską. 

A: Po trzech książkach Myśliwskiego czekam teraz na spotkanie z następną. Poluję na „Ostatnie rozdanie” i mam nadzieję, że już niedługo Wam o niej opowiem.



piątek, 5 września 2014

Do góry nogami (Haruki Murakami - Na południe od granicy, na zachód od słońca)

M: „Przez długi czas zajmowała szczególne miejsce w moim sercu. Zachowałem je tylko dla niej, tak jakbym postawił tabliczkę z napisem „rezerwacja” na stoliku w cichym kącie restauracji. Pomimo faktu, że byłem pewien, iż nigdy więcej jej nie zobaczę”. Po dwudziestu kliku latach Shimamoto siada przy stoliku jednego z jazzowych barów Hajime. Rezerwacja okazuje się być wciąż aktualna. 

A: Rany. Czytałam tę książkę, a zupełnie nic z niej nie pamiętam. Może byłam na nią wtedy za młoda… 

M: Jeśli „Norwegian Wood” jest pokręcone, to „Na południe od granicy, na zachód od słońca” jest poplątane znacznie bardziej. Czyta się szybko. Momentami nudzi. Niektórzy bohaterowie zdają się być zbędni. Zakończenie pozostawia niesmak. A może głód. Jak to u Murakamiego, dużo erotyki, melancholii i smutku. Bohaterowie zagłuszają wewnętrzny niepokój codziennymi przyjemnościami. I jak zwykle nie wychodzi im to na dobre. 

A: No Murakami jest specyficzny. Ta jego specyfika nieszczególnie mi odpowiada, a jednak ma w sobie coś takiego, że za każdym razem, gdy widzę w księgarni jego książki myślę, że może bym jeszcze coś od niego kiedyś spróbowała. 

M: Mimo licznych mankamentów, Murakami w swojej książce przypomina o istotnych sprawach. Iskra-tęsknota, iskra-niepokój, iskra-strach, które pozornie stłamsił popiół, w każdej chwili mogą przerodzić się w ogień, czy to namiętności, czy wszystkiego innego. Odejście jest zapowiedzią, a nawet jeśli nie zapowiedzią to możliwością powrotu. A powroty się zdarzają i to całkiem często. I wreszcie – czy tylko do jednej osoby można czuć nienazwane to coś? To coś, co nie jest miłością, bo „kocha się raz, potem drugi i trzeci i znów”. To coś, co po kilkudziesięciu latach stabilnego życia, w sekundę decyduje o rzuceniu tego życia w kąt. Każda odpowiedź zdaje się tu być tragiczna. 

A: Ładnie to napisałaś. Gorzkie wnioski i trudne pytania, ale czasem warto się nad takimi zatrzymać. I może to właśnie one wabią u Murakamiego. 

M: Dam Murakamiemu trzecią szansę i sięgnę jeszcze po którąś z jego książek. Nie spodziewam się niczego nowego, jest dość przewidywalny. Liczę tylko, że znów uzmysłowi mi, jak kruche jest wszystko, na czym buduję.





wtorek, 2 września 2014

Wyłuskane słowa (Wiesław Myśliwski - Traktat o łuskaniu fasoli)

A: Nie miałam najmniejszego zamiaru pisać o „Traktacie o łuskaniu fasoli”. Uznałam, że nie potrafię – naprawdę trudno mi ubrać w słowa doświadczenie tej lektury. Nie była łatwa, nie pochłonęłam jej szybko, nie wciągnęła na tyle, żebym nie mogła się od niej oderwać. Nie podejmę się interpretacji. Nie zanalizuję. A jednak uznałam, że warto tu o niej chociaż krótko wspomnieć, bo to dziwny przypadek w moim czytelniczym życiu, kiedy książkę uznałam za jedną z ulubionych dopiero po dłuższym czasie od jej przeczytania. Jakby została we mnie jej jakaś część i pracowała, przypominając się od czasu do czasu. 

M: To tak jak ja nie potrafiłabym napisać o "Małym Księciu". A należałoby, bo czytając go jako dzieci, niewiele zapamiętujemy i wynosimy z tej książki. Ciekawy ten Twój czytelniczy przypadek. Takiego jeszcze nie doświadczyłam w swoim – krótkim bo krótkim – życiu. 

A: Co mnie zatem ujęło? Przede wszystkim styl. Ma w sobie coś niewytłumaczalnie urzekającego. Dowodem na to, może zresztą być samo to, jak popularne w internetach są cytaty pana Myśliwskiego. Właściwie to na początku z tego go kojarzyłam. Po tym, gdy kolejny raz spodobał mi się jakiś fragment i zobaczyłam podpis, że to właśnie z tej książki, stwierdziłam, że nie ma bata – czas ją przeczytać. Apetyt był więc naprawdę spory. 

M: Mój apetyt jest równie ogromny. Dwukrotnie trzymałam książkę w dłoniach, ba – miałam ją w domu, ale nigdy nie udało mi się zacząć jej czytać. Teraz jestem skazana na wypożyczenie jej z Twojej pokaźnej biblioteczki. Cytaty Myśliwskiego rzeczywiście są wszędzie i rzeczywiście są piękne. 

A: Po przeczytaniu całej książki utwierdziłam się w przekonaniu, że autor potrafi z prostych słów budować coś niezwykłego. W krótkich, dosadnych zdaniach zawiera sprawy, nad którymi wielu by się głowiło nijak nie potrafiąc ich powiedzieć. Ba, mam wrażenie, że czasem pokusił się on wręcz o nazywanie nienazwanego. Jest w tym filozofia, ale jakaś taka ujmująco codzienna. 

M: "Mam już taki charakter, że aby coś zrozumieć, muszę najpierw spróbować to zapisać", pisze Haruki Murakami w "Norwegian Wood". Chwała tym, którzy potrafią nazwać nienazwane. To mistrzowska umiejętność. 

A: Mam dokładnie tak jak Murakami, (a raczej postać która te słowa wypowiada)! Jestem pewna, że nie każdemu ten sposób pisania Myśliwskiego będzie odpowiadał. Narrator prowadzi właściwie monolog opowiadając swoje życie człowiekowi, z którym łuska fasolę. Nie brzmi porywająco, prawda? Gdzieś słyszałam, że Myśliwski podzielił kiedyś książki na „literaturę akcji” i „literaturę słowa”. Jego proza to zdecydowanie ta druga. Nie przyciąga fabułą. Chodzi w niej raczej o smakowanie słów, pięknie połączonych. Co więcej nie jest to smak słodyczy. Ma w sobie raczej coś gorzkiego. 

M: Kiedy nakręcałam się na tę książkę, koleżanka zapytała – a o czym ona jest? Potrafiłam jedynie odpowiedzieć – gość opowiada drugiemu gościowi historię swojego życia. Nie zabrzmiało przekonująco. 

A: Jak napisał Myśliwski: „książki to także świat, i to świat, który człowiek sobie wybiera, a nie na który przychodzi”. Cieszę się, że jakiś czas temu wybrałam sobie świat „Traktatu o łuskaniu fasoli”.


środa, 20 sierpnia 2014

"Chmur melancholia chyba nie jest stąd" (My name is Khan)

M: Mam na imię Monika i nie jestem kinomanką. Jego imię to Khan i nie jest terrorystą. Poznaliśmy się dawno temu, w moim krakowskim pokoju, nocą. 

A: Cześć Monika, cześć Khan, jestem Asia. Monikę znam, a Khana jeszcze nie, ale może już niedługo się poznamy.

M: Stany Zjednoczone. Lotnisko. Jest po wydarzeniach z 11 września 2001 roku. Mężczyzna stojący w kolejce do odprawy mamrocze modlitwę po arabsku. Zostaje zatrzymany przez ochronę i przeszukany. Tak rozpoczyna się film „My name is Khan”. 

A: Zaczyna się ciekawie….

M: „Ludzie dzielą się na dobrych i złych. Inny podział nie istnieje. Tylko to”. Taką lekcję od matki dostaje mały Khan. Zdaje się, że dobrze odrabia pracę domową – jako dorosły muzułmanin poślubia hinduskę. Pośrednio to wydarzenie staje się przyczyną wielkiego nieszczęścia. Khan ma zespół Aspergera. Wszystko odbiera dosłownie, nie potrafi wyrazić uczuć i nie umie kłamać. Jego nieporadność, chociażby wtedy, gdy podczas nocy poślubnej siedzi bezczynnie na łóżku ze swoją żoną, jest urzekająca. W ogóle cały jest cudowny.

A: Brzmi coraz bardziej interesująco. Tak egzotycznie. Zobaczę ten film. Monia, chcesz go ze mną obejrzeć?

M: Chcę! W podstawówkowych pele-mele, jednym z pytań było zazwyczaj – gdybyś nie był sobą, to kim chciałbyś być? Dziś mogę świadomie odpowiedzieć – chciałabym być Mandirą albo inaczej – chciałabym być taka jak Mandira, żona Khana. Jaka jest Mandira? Piękna, ale nie tylko fizycznie, ale i wewnętrznie. Wyrozumiałość i troska jaką obdarowuje Khana jest ujmująca.

A: Czyżby to jedna z ciekawych kobiecych postaci, o których ostatnio pisałyśmy, że ciężko taką znaleźć?

M: Dla Ciebie może być zbyt zwyczajna. „My name is Khan” to dramat, romans ale i bollywood z mnóstwem dowcipnych scen. A o czym? Gdy tylko zadałam sobie to pytanie w uszach zabrzmiał fragment piosenki „Kochany bracie, kochana siostro”, mianowicie: „Gdziekolwiek jesteś, skądkolwiek przyjdziesz, na jakiejkolwiek spotkam cię drodze, zawsze otwarte moje ramiona – przygarną ciebie”. Tak, to film o szerzeniu miłości, ale nie tylko. Wierzcie mi na słowo, że tematycznie jest mi bardzo bliski. Oczywiście, że oglądając płakałam jak bóbr. 

A: To może już niedługo popłaczemy razem.

M: Terroryzm nie ma religii. Tym stwierdzeniem kończę „recenzję”, w której jest tylko ciutka tego, co chciałam powiedzieć o „My name is Khan”. Więcej nie potrafię.


środa, 13 sierpnia 2014

Czarno na białym

M: Dziś sobie trochę wyjaśnimy (nie mylić z tłumaczeniem się z czegoś). Na naszym blogu pod postem „Nieoczarowane ćmy (Artur Rojek - Składam się z ciągłych powtórzeń)” pojawił się komentarz: „Chodzą słuchy, że nie da się tutaj nic skomentować, bo nie dodajecie lub nie chcecie dodawać zdania innych…”. Asia odpisała: „Nie udostępniamy tylko komentarzy niezwiązanych z tematem oraz takich, które dotyczą osób, zamiast treści”. Dziś spróbujemy to rozwinąć.

A: Zaznaczmy, że krytyki, również tej rozumianej jako negatywne opinie się nie boimy. Byłoby śmieszne, gdybyśmy unikały czegoś czym same się poniekąd zajmujemy. Tu chodzi jednak o coś innego…

M: Najpierw trzeba zwrócić uwagę na zwrot  „nie udostępniamy”, który wskazuje, że komentarze moderujemy. Tak rzeczywiście jest, jednak nie było tak od początku. Moderowanie włączyłyśmy po pojawieniu się pod postem „Wstępniak” komentarza o treści: „Będziemy pilnie obserwować treści tutaj publikowane. Poprzednie blogi nie powalały. Czy ten będzie w stanie odkryć jakąś niszę i przetrwać? To zależy od prowadzących i niezależności ich poglądów. Będziemy się wczytywać, będziemy wyciągać co ciekawsze i poddawać dyskusji. „Kontrast” - tego mamy sporo. Wystarczy poczytać o Kościele. Życzymy sobie i potencjalnym czytelnikom, aby jak najmniej było tutaj doktrynalizowania znanego np. z Romansu z Najwyższym, a jak najwięcej otwartości na wszystkie grupy społeczne. Przede wszystkim na Katolików - tych z krwi i kości. :)Powodzenia. Blog Roku 2014 już za kilka miesięcy. Walczcie. GW”.

„Romans z Najwyższym” to osobisty blog jednej z nas, a podpisani „GW” to Grupa Wielbicieli, która ochoczo komentowała „Romans z Najwyższym”. Osobista niechęć „GW” do którejś z nas nie powinna być wywlekana na współautorski blog, a raczej wyjaśniona prywatnie. Poza tym „Kulturalne Blondynki” to blog nie o jego autorkach, ale o książkach/filmach/muzyce, dlatego uderzanie w osobowość czy zachowanie autorek jest niedorzeczne. Treść przytoczonego wyżej komentarza pozostawiam indywidualnej ocenie. 

A: Dodam jeszcze, że dla kogoś, kto nie wie o co chodzi, te komentarze mogą brzmieć zupełnie normalnie. Pozostaje Wam więc wierzyć nam, że takie nie są. To skrzętnie ukryte pod płaszczykiem uprzejmości i troski o rozwój – ironia i złośliwość. Poza tym Grupa Wielbicieli zarzucając nam „brak marketingu” najwyraźniej zdecydowała się „pomóc” i uprawiać czarny pijar – nieładnie. 

M: Teraz przedstawię wszystkie komentarze, których nie upubliczniłyśmy, bo nie odnosiły się one do treści postów. 

"I znowu Pani Asia w swoim, nienagannym stylu... Nawet ta pisanina poczytna jest, momentami śmieszna - taka do tramwaju. Tylko drogie Panie - nic się tu nie dzieje. Marketingu brak, sprzedaży brak, dużego partnera brak. Minęły czasy gdy tak się prowadziło blog i pokazywało go światu. Ale powodzenia, bo piórko jest - tylko szkoda, że raczej pozostanie niewidoczne... GW".

"Drogie Panie, dlaczego znowu moderujecie komentarze? Było już tak kiedyś na pewnym blogu… Zero wyciągniętych wnioskow… GW". 

"Pozdrowienia dla jednej z autorek... http://film.onet.pl/wiadomosci/piecdziesiat-twarzy-greya-zwiastun-bije-rekordy-ogladalnosci/p0y4p?utm_source=onetsg_fb&utm_medium=onetsg_fb_onet&utm_campaign=onetsg_fb".

"Teraz będzie ad personam - bardzo bardzo baaaardzo :D współczujemy współautorce tych treści z powodu ulew i zniszczeń. GW". 

"Jak wrócicie może być o Was głośniej niż teraz... :D Dobrego czasu. PS. :D "Jack Stone" bardzo dobry film, polecamy. GW".

Proszę o uszanowanie faktu, że jest to blog współautorski. Wszystkie osobiste urazy zachęcam poruszać prywatnie i nie przez Internet. Dodatkowo anonimowość znacznie obniża wartość komentarza. Tylko tchórze nie odpisują, tylko tchórze się nie podpisują. To tyle.

środa, 6 sierpnia 2014

Podchody z Pasikowskim (Jack Strong)

A: Polski film? To może jednak Król Lew? Albo gra? Tak, zagrajmy w „Hirołsy”! Nie? No dobra, niech będzie, oglądajmy. Tak mniej więcej wyglądało moje podejście do „Jacka Stronga”. Dużo dobrego o nim słyszałam, a piętno typowego rodzimego historycznego filmu i tak nad nim ciążyło. Cieszę się, że jednak go zobaczyłam. 

M: W Hirołsy zwykle się grywa na Kapelance. Zgadłam? Historyczny film. Już mi gorzej. Wyobrażam sobie kostiumy, blade królowe i wytrawne uczty. Zgłodniałam. 

A: Z Kapelanką bingo, ale co do historyczności to zupełnie co innego. Chodzi o historię polskiego szpiega Ryszarda Kuklińskiego, która okazała się zresztą arcyciekawa. Reżyser bawi się z widzem w podchody. Podsuwa fałszywe tropy. Rysuje strzałki w dwie różne strony. Podobają mi się te wybiegi. Niejednoznaczność, dylematy – sporo ich. Razem z bohaterem przeżywamy strach, niepewność i osamotnienie. A ta samotność jest najbardziej dotkliwa wśród najbliższych. Jedna trudna, ale szalenie ważna decyzja otworzyła drzwi do małych, codziennych wyborów – chyba jeszcze trudniejszych. 

M: Ojej, ależ się myliłam. Ja o jakichś damach, a tu proszę. „Rysuje strzałki w dwie różne strony” – piszesz, a ja myślę o wektorach. Fizykę mam we krwi. Niejednoznaczność – nie dla mnie. Ja lubię prosto z mostu, choć pewnie z takim podejściem czytanie ani oglądanie czegokolwiek nie byłoby przyjemnością, którą niewątpliwie być powinno. 

A: W ogóle mnóstwo tu emocji. Paradoksalnie najbardziej oddziałują momenty, gdy napięcie jest ukryte. Taka cisza przed burzą ma w sobie więcej niepokoju i przeraża bardziej niż sama burza. Przykład? Wybuch emocji żony Jacka, gdy oskarża go o zdradę wydał mi się przerysowany. W ogóle ta postać kojarzy mi się z Danutą Wałęsą z „Człowieka z nadziei” – mąż robi swoje, ona grzecznie siedzi w domu, ale nagle nie wytrzymuje nerwowej atmosfery i wścieka się. I żadna z tych bohaterek mnie do końca nie przekonała. Dobrze, że pani Kuklińska była przynajmniej pokazana mniej cierpiętniczo. 

M: Przypomniałaś o filmie, który bardzo mi się nie podobał. Widzę Danusię robiącą kanapki... Czy ja mówię ciągle o jedzeniu? W filmach chyba ciężko dobrze pokazać kobiety. Albo wychodzą kury domowe albo nazbyt wyzwolone, tak myślę.

A: Też sobie niestety to przypomniałam. Ale dość o Wałęsie. W Strongu moje zastrzeżenia budzi montaż. Po pierwsze przegapiłam jakoś moment, gdy Ryszard przeobraża się w szpiega – no ale okej, to może być tylko kwestia mojej nieuwagi. Po drugie sporą (tym razem nie tylko moją) konsternację budziły zbyt duże przeskoki w historii. Po prostu ciężko pomiędzy niektórymi scenami połapać się ile właściwie czasu minęło. 

M: A da się zrozumieć film bez poznania historii? Bo gościa zupełnie nie znam, poza tym, że był szpiegiem a jego postać budzi kontrowersje. 

A: Da się da, w każdym razie ja jej nie znałam kompletnie, a film i tak wciągnął. Na pewno można by go bardziej dopracować. Gdzie się pan reżyser spieszył? Przecież niektóre działania bohatera wydawały się absurdalne. Miałam wrażenie, że nawet nie trzeba by było się szczególnie starać, żeby go rozpracować. Proszę, niech ktoś, kto orientuje się w historii powie mi, czy rzeczywiście takie metody, jak pokazane w filmie mogły dobrze funkcjonować przez tyle lat! 

M: Ludzie się spieszą, to i pan reżyser się spieszył. Nie pomogę, bo nie oglądałam. 

A: Po seansie zostało kilka nierozwiązanych problemów i refleksji. Zainteresowały mnie przede wszystkim przejścia konkretnego człowieka – nie patrzę pod kątem historycznym, ani politycznym, bo nie znam się na tym. Na pewno, jak w przypadku każdego takiego filmu, „Jack Strong” nie pokazał całej prawdy. Niewątpliwie czegoś brakło. Ale dla mnie – zwykłej oglądaczki, która nie znała wcześniej dziejów Ryszarda Kuklińskiego film stał się impulsem żeby zacząć więcej szperać na ten temat. Więc chyba jest dobrze. Pomimo tych różnych mankamentów, polecam. 

M: Oglądnęłabym, bo lubię patrzeć na coś, co wydarzyło się naprawdę. Poza tym dużo napisałaś i wykrzyknikujesz, więc pewnie warto zobaczyć.