piątek, 31 października 2014

Serce sercu serce dało

M: 1983. Docent Zbigniew Religa, czterdziestopięcioletni kardiolog pracujący w warszawskiej klinice, otrzymuje propozycję przejęcia kliniki w Zabrzu. Lekarz z niego nie byle jaki – ma za sobą staż w Stanach Zjednoczonych. Religa zgadza się i przyjeżdża na Śląsk. Zastaje budynek, który w niczym nie przypomina szpitala. Kolega, który namówił go na przejęcie kliniki, bezradnie rozkłada ręce na pytanie o pieniądze. Zaczyna się walka. 

A: O filmie „Bogowie” słychać ostatnio wszędzie. Nie widziałam go jeszcze, ale zapowiada się ciekawie. Poza Miastem 44 i Powstaniem Warszawskim chyba dawno nie było o polskich produkcjach aż tak głośno. 

M: Stając przed etyczną komisją szpitalną, Religa słyszy zarzut, że nie jest Bogiem, który może decydować o ludzkim życiu. To odpowiedź na proponowane przez niego rozwiązanie, które ratuje życie chorych pacjentów w innych krajach. Mowa o przeszczepie serca. Religa, przekonany o słuszności swojego pomysłu, zakasa rękawy i wraz z innymi lekarzami oraz personelem szpitala, najpierw remontuje budynek, a potem walczy o pieniądze, mimo, że kosztuje go to układ z komunistami i gangsterami. 

A: Ważny cel sobie postawił to i motywację miał sporą. No cóż, chyba dobrze się stało, bo dzięki niej zdołał uratować mnóstwo ludzi. 

M: Religa ma serce na dłoni i wiele serc na dłoni podczas przeszczepów. Pali, pije litry kawy i wódki. Klnie jak szewc albo, jak kto woli, soczyście przeklina. Nie robi tego tak o. To myśl udanego przeszczepu serca nie daje mu spokoju. Chce uratować czyjeś życie, zastępy ludzkich żyć. Kosztem rodziny, kosztem zdrowia, na przekór lekarzom profesorom. 

A: Z plakatów i trailera kojarzę właśnie Kota zgarbionego i z papierosem – aż czuć ten dym i duszną atmosferę. Koszty wyglądają na duże, ale i zadanie stało przed Religą wielkie. 

M: Co robi widz przez większość filmu? Śmieje się. Naprawdę. Dialogi skonstruowane są genialnie. Żeby nie być gołosłowną, przykład. Na pytanie „kim pan jest” zadane przez sanitariusza karetki, podjeżdżającej pod szpital z umierającym pacjentem, a poprzedzone decyzją Religi „skalpel, otwieramy go”, Religa odpowiada „a, przechodziłem tędy”. Strasznie to fajne, że życie kardiologa pokazane jest z perspektywy jednej sprawy, której bez reszty się poświęca. I choć jest to sprawa nieosiągalna dla zwykłego widza, przez pokazanie jej od kuchni, zaczyna stawać się sprawą wszystkich. 

A: Widziałam tę scenę na trailerze, rzeczywiście zabawna. To dobrze, że można się poczuć bliższym tej sprawie, bo sporo polskich filmów traci autentyczność właśnie przez zbytnie rozdmuchanie. 

M: Czy film wzrusza? Nie. Czy jest krew? Trochę. Czy poszłabym jeszcze? Tak. Czy polubiłam Religę? Tak. A Tomasza Kota? Też. Czy coś mi się nie podobało? Nie. 




poniedziałek, 27 października 2014

"Ty i ja - Teatry to są dwa" (Zaginiona dziewczyna)

A: W „Zaginionej dziewczynie” fakt jest tylko jeden – w piątą rocznicę ślubu znika kobieta. Co dalej? Po pięciu latach idealnego małżeństwa Nick wraca z baru, który prowadzi ze swoją siostrą i nie zastaje w domu żony. Zamiast tego widzi ślady uprowadzenia. Rozpaczliwie szuka ukochanej. Prosta sprawa, prawda? Tymczasem zobaczmy ją z innej perspektywy. Małżeństwo z początku jest szczęśliwe, ale w pewnym momencie zaczyna się kryzys. Nick prześladuje żonę. Jest agresywny, zdradza ją, wykorzystuje i zależy mu tylko na pieniądzach. Ona boi się i czeka tylko na możliwość ucieczki od życia, które jest dla niej koszmarem.

M: To jak to w końcu było? Pięć lat idealnego małżeństwa, czy prześladowanie ze strony małżonka? 

A: Gdy śledztwo po zaginięciu Amy rozwija się, coraz więcej dowodów zaczyna wskazywać na to, że to mąż stoi za jej porwaniem i zamordowaniem… A jaka jest prawda o tych wydarzeniach? Reżyser bawi się z nami w kotka i myszkę. Cóż, David Fincher nie bez powodu nazywany jest mistrzem suspensu. Sprawia, że ciągle zmieniamy sympatię. Nie wiemy któremu z bohaterów można wierzyć. Wszystko jest pozorne 

M: „Nie wierz nigdy kobiecie…”, śpiewa Budka Suflera. Widziałam tylko trailer „Zaginionej dziewczyny”, ale bardziej zaufałabym Nickowi, mimo wszystko. Ma przekonujący ton. I męski urok. 

A: . Narrację poprowadzono z dwóch perspektyw, a wersje wydarzeń według Nicka i Amy skrajnie się różnią. Kogo z nich obdarzyć zaufaniem? Amy to cudowne dziecko. Jej rodzice, pisarze, wzorując się na niej stworzyli postać książkową, dzięki czemu zdobyli ogromną fortunę. Jest bogata, piękna i inteligentna. Aktorka Rosamund Pike, podobnie jak w roli Jane Bennet z Dumy i uprzedzenia, pokazuje dużą elegancję i dystyngowanie. Przy tym jednak potrafi wykreować swoją postać tak, by wzbudzała najróżniejsze emocje – kibicujemy jej, by za chwilę być zajadłym przeciwnikiem. Nienawidzimy, a parę scen później kochamy. Nick jest pisarzem i wykładowcą. Trochę sztywnym i lekko naiwnym. Poznajemy go szczególnie w relacji z bliźniaczką – są bardzo zżyci. Ben Affleck popisał się w swojej roli kamienną twarzą. Ciężko wyczytać co się za nią kryje… 

M: Opisałaś grę aktorską, łał. Rosamund Pike jest taka jakaś wdzięczna, miło się na nią patrzy. A Ben Affleck… chyba każda kobieta pamięta go z Pearl Harbor. Chociaż ja wolałam tego drugiego, który potem rzeczywiście zginął. 

A: „Zaginiona dziewczyna” łączy w sobie thriller, kryminał, dramat, a nawet satyrę na stabloidyzowane media. Dziennikarze ukazani są jako typowe hieny, czekające tylko na afery. Ciężko powiedzieć, czy bardziej śmieszą czy irytują. Na pewno jednak szum, jaki stwarzają, ich ciągłe bieganie za Nickiem, tłumy czekające przy jego domu potrafią działać na nerwy, nawet widzom. Ciekawie pokazano jak łatwo wypromować i zdyskredytować osobę w ciągu kilku dni. Widać też, jak błyskawicznie powstają fakty medialne i z jakim zainteresowaniem ludzie chłoną kłamstwa, jeśli tylko są podane w odpowiedni sposób. 

M: O, coś o nas, w sensie dziennikarkach. Czyli mamy lekcję, jak nie wykonywać naszego zawodu. Chociaż za takim Benem mogłabym biegać i biegać i biegać… 

A: Scenariusz powstał na podstawie książki Gillian Flynn. Co ciekawe, jej autorka jest także scenarzystką. Może to dlatego film jest dość długi, a akcja momentami się ciągnie, bo pisarce szkoda było wycinać sceny z własnej powieści? Do słabych stron zaliczam tytuł – zwykły, nijaki i po prostu nudny. Nie zachwyca również zakończenie. Dla czytelnika kryminałów, obeznanego ze światem spisków i gierek, finał nie będzie wielką niespodzianką. Większe zaskoczenie może wzbudzić to, jak akcja rozwija się. Doskonale spisali się za to twórcy muzyki – Atticus Ross i Trent Reznor. Niepokojące dźwięki tworzą harmonię z tajemniczymi obrazami. Ich ponurość jest wręcz idealnym tłem pod zimne kolory i miejską szarość. 

M: Tytuł, jak tytuł. Przynajmniej od razu wskazuje, o czym będzie film i jest adekwatny do fabuły. Chyba lepsze to niż jakiś wzięty z niewiadomo skąd. 

A: Relacja Amy i Nicka okazuje się co najmniej toksyczna. Obserwujemy znakomity rozkład psychologiczny małżeństwa. Wraz z kartami pamiętnika Amy przyglądamy się scenom odkrywającym wspaniałe początki związku. Widzimy ile było w nich nadziei i upartości, żeby stworzyć coś trwałego i stabilnego. Ciężko wskazać jeden moment, kiedy te ideały upadły. Nie wiemy też dokładnie z czyjej winy to się stało, bo żadne z nich nie jest wiarygodne, albo inaczej – wiarygodni są obydwoje. Bohaterowie są jakby więźniami samych siebie. Stwarzają sobie schematy i zamykają drzwi do normalności. Przesłanie filmu jest gorzkie – codzienność może łatwo zburzyć fasadę idealności. O relacje trzeba zatem dbać z dnia na dzień, żeby nie wpaść w pułapki, które czają się po drodze.





czwartek, 23 października 2014

Zapisy na śmierć

M: Tworki. Dzielnica Prószkowa. Prószków należy do aglomeracji warszawskiej. W skład aglomeracji warszawskiej wchodzi Warszawa oraz liczne miasta i wsie województwa mazowieckiego. 1943 i 1944 rok. Przenosimy się tam z Markiem Bieńczykiem, stworkiem z Milanówka. Mama mówi mi, co jest w Tworkach. Szpital psychiatryczny. Trafia w dziesiątkę. Otwierają się przede mną drzwi szpitala psychiatrycznego. Wchodzę. 

A: Od pierwszych zdań język jest hipnotyzujący – łączy wrażliwość Stachury i absurd Gombrowicza. Zaciekawiona, choć nie bez zdziwienia też daję się wprowadzić w ten świat. Siadam koło narratora i wsłuchuję w jego opowieść. Razem z nim staram się odnaleźć, to co utracone. 

M: Jurek ogórek kiełbasa i sznurek trafia w gazecie na ogłoszenie, w którym szpital poszukuje młodego mężczyzny do pracy w administracji, oferując „darmowy wikt i kwaterunek na miejscu”. Jurek jedzie tam i dostaję robotę. „Ponuro dosyć wokół, pod wiatą żebrak gra na skrzypcach smętną sonatę, wartownik strzeże bramy na groźnym spocznij, dobrze, że przynajmniej do kolejki blisko, do domu nie tak daleko, a topole wzdłuż muru rosną takie same jak pod oknem na Ulrychowie, choć nieco karniej ustawione”. Po tym szarym miejscu włóczą się piżamy w sandałkach i prążkowanych, dziurawych skarpetkach. Ale „wariaci” i wojna nie przeszkadzają Jurkowi i jego kumplom dobrze się bawić, kochać i przyjaźnić. Bo w szarym miejscu nie musi być szaro. 

A: Historia wydaje się dosyć pogmatwana, chociaż wcale taka nie jest. Łatwo zgubić w niej wątek, wymaga skupienia, żeby ciągle wiedzieć co się dzieje. Przy tym jednak czaruje. Chociaż nie, słowo „czaruje” średnio tu pasuje – ta opowieść raczej uwodzi, a nawet zwodzi. 

M: A jednak melancholia przewija się przez każdą stronę. Nad książką ciążą jakieś chmury. Czyta się ciężko, język jest niełatwy, tematyka trudna, ale i magiczny pył unosi się w powietrzu. Miłość gra pierwsze skrzypce. No i Jurek wpada w friendzone, mówiąc po współczesnemu. 

A: Co do języka to nie wiedziałam już w pewnym momencie, czy mnie bawi, irytuje czy rozczula. Tylko że nie zmienia to faktu, że to jedna z książek, po których skończeniu zastygłam i nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Zostawia wrażenie, które ciężko nazwać. 

M: Jest Jurek i jest Sonia. Jest Sonia i jest Olek. Jest Jurek i jest Janka. Jest Antyplaton. Są wiersze, huśtawka, Wigilia, upominki, Mama Jurkowa. Jest Jurek i Danka. A potem ubywa. Jest Jurek, ale bez Sonii. Jest Olek, ale bez Sonii. W końcu nie ma też Olka. I nie ma Danki. Winni? SS. 

A: Czy więc głównym tematem książki jest zagłada? Nie nazwałabym tak tego. Według mnie tu chodzi bardziej o stratę. O coś indywidualnego, osobistego, a zagłada brzmi zbyt masowo. Wojna, powstanie – to niezwykle ważne tematy, ale tu są pokazane inaczej. Pod pretekstem właśnie tej pojedynczej krzywdy wybrzmiewają jeszcze mocniej. 

M: "O tych, co nigdy nie odnajdą straty", to inna jeszcze książka Bieńczyka. Listy, zostawiane przez tych, którzy odchodzą, są bardzo sugestywne. Nie byłabym sobą, gdybym nie zacytowała mojego ulubionego fragmentu z książki, pochodzącego z jednego z listów właśnie, mianowicie: „Teraz już wiem, że ta jedna noc musi nam starczyć na całe życie”. To tyle.



sobota, 18 października 2014

O porzuconej (Katarzyna Grochola - Nigdy w życiu)

A: „Zdradził mnie mąż. Jest głupi. Nigdy więcej facetów. Nie cierpię nowej dziewczyny eksia. Jest głupia. Albo jednak fajna. O, super poznałam nowego faceta. Jaki fajny! Jednak głupi. Nigdy więcej facetów. Ale poznałam następnego. Jest fajny – super.” To w skrócie fabuła książki „Nigdy w życiu”.  

M: Prawda, choć kąśliwie. Jak było z Lykke Li? Pamiętasz jeszcze? Pisałam wtedy: „W "Just Like A Dream" [Lykke Li] wypowiada słowa: "Całkowicie nie tęsknię za miłością", by kilka wersów później prosić: "Skarbie, błagam, wróć do mnie."”. Albo bardziej swojsko – Jeden Osiem L i piosenka „Jak zapomnieć”, a właściwie wers „Wiem to i proszę Boga nigdy więcej niech nie pozwoli na to, by ktoś trafił w moje serce”. Zdarzyło Ci się śpiewać? Bo mi często, by potem otwierać serce dla następnego. Rzeczywiście, Judyta zachowuje się, kolokwialnie mówiąc, słabo. Ale jest usprawiedliwiona, bo gorycz, czara goryczy, przelewa się. 

A: Nie mam nic do tego, że tak mówi i od nowa się otwiera – to można zrozumieć. Chodzi mi raczej o nudę i przewidywalność. Rzadko czepiam się fabuły, bo jak dla mnie może być nawet banalna. Jest jeden warunek – miej książko do przekazania coś więcej, baw, wzruszaj, wciągaj, strasz, ucz, cokolwiek! Tutaj, zdaje się, że jednak chodzi tylko o tę fabułę. I nawet ona jest słaba. Bohaterowie? Irytujący, infantylni, nudni. Język? Jeszcze bardziej. Ciągłe powtórzenia tych samych fraz, krótkie zdania, które z początku brzmią ciekawie, ale z każdą kolejną stroną zaczynają drażnić coraz mocniej. Było parę takich, nad którymi się zatrzymałam, ale jakoś utonęły w tej ogólnej miałkości. 

M: Fabuła fatalna. Jest nudno i niewiele się dzieje. Bohaterowie – Judyta jest irytującą babką, za to Niebieski jest w porządku. Podkreślam – Niebieski, bo Adam już nie. On kojarzy mi się jedynie z całowaniem, ściskaniem, przytulaniem i przyciskaniem, a to trochę mało. Przyjaciółki też jakieś niemrawe. Ale jak ktoś lubi koty, to może poczytać… 

A: Pewnie jest to, że pierwszy tom serii „Żaby i anioły” czyta się bardzo lekko i szybko. Na plus jest też humor – parę razy nawet się roześmiałam. Może z tego właśnie bierze się popularność takich książek. Może też chodzi o to, że dodają ona kobietom jakiejś nadziei, że jednak może być dobrze. Nie wiem – do mnie Katarzyna Grochola raczej nie trafiła. Ani to wzrusza, ani inspiruje. Mam nadzieję, że kolejne spotkania z polską literaturą kobiecą będą bardziej udane. 

M: Nie powiedziałabym, że tak lekko, choć rzeczywiście szybko. Ani raz się nie roześmiałam, niestety. Szkoda, że Grochola stwarza kobietę niedającą sobie niczego wytłumaczyć i taką, która, z przerażającą dla mnie szybkością, zakochuje się i odkochuje (zauroczenie może by mnie nie dziwiło). Nie wiem, kogo ta książka podnosi na duchu, ale kobietę, która zna swoją wartość, żadne, ale to żadne niepowodzenie miłosne, nie powinno zamknąć na nową, i jak śpiewa Irena Santor, zawsze pierwszą miłość.


wtorek, 14 października 2014

Ofiara spełniona?

M: „Można i w zimie stworzyć sobie maj”, pisze na stronach „zatrutego papieru” Helena Mniszek. Stefci i Waldemarowi, głównym bohaterom „Trędowatej”, udaje się. Jest cudnie, kwitnąco, porywająco wręcz. Aż do katastrofy albo może zwycięstwa? 

A: Kwitnąco – otóż to. Chyba żadna książka nie kojarzy mi się tak z kwiatami, jak „Trędowata” właśnie… One tam malują nie tylko przestrzeń, ale też i uczucia i charaktery… 

M: Podobno „Trędowatą” zna każdy, a przynajmniej film. Wyjątkiem, potwierdzającym zresztą regułę, jestem ja, a właściwie byłam ja, aż do sobotniego popołudnia. Mama powiedziała: dobrze się czyta, romansidło. Internet dorzucił: melodramat. Gdzieś zasłyszałam: kicz, kicz, kicz. Dziś, po przeczytaniu, staję w jej obronie. Nie jest źle, naprawdę, nie jest źle. 

A: Film u mnie w domu jest jednym z Naczelnych Wyciskaczy Łez zaraz przy Przeminęło z wiatrem – (czyt. mama z siostrą do tej pory nie mogą się mi nadziwić, że jeszcze go z nimi nie oglądałam). Że dobrze się czyta i romansidło to prawda, ale czy kicz? Dla mnie nie. A na pewno nie w całości. No bo dobra – język jest mocno jakby hmm barokowy, ubarwiony najróżniejszymi potrzebnymi i niepotrzebnymi „kwiatkami”, czasem patetyczny, czasem zabawny. Historia z kolei – naprawdę prosta. Tylko, że to nie zmienia faktu, że źle nie jest. 

M: O co chodzi. W Stefci, guwernantce z niższej sfery, zakochuje się ordynat Władysław z arystokracji. Udaje mu się przekonać babcię i dziadka, mimo początkowego oporu, aby pobłogosławili przyszłe małżeństwo. Dzień ślubu zostaje wyznaczony, ale ceremonia nigdy się nie odbywa. Nawet jeśli fabuła jest przewidywalna, bohaterowie nieziemsko piękni i o nieziemskich zdolnościach, gdzie wszystko jest wyidealizowane, niemożliwe i zbyt proste, nie można odmówić „Trędowatej” uroku. 

A: Uroku tej książce nie brakuje. Sporo w niej słodkiej naiwności, ale i mądrych zdań. No i choć tyle lat minęło od jej wydania i choć nasze realia tak bardzo się różnią od tych opisanych w „Trędowatej” to wciąż wzrusza. 

M: Może to Władysław „w kieszeniach ma magiczny pył i na mnie on działa”? Być może. Ale jest coś innego, o czym wspomniałaś, mianowicie mądre, prawdziwe i zwykle gorzkawe zdania. „I nagle uczuł tęsknotę. Pierwszy raz pomyślał, że w tym przepychu, w tej wspaniałej rezydencji jest sam, zupełnie sam” albo „Sama pragnęła dla niego szczęścia i gdyby już teraz tylko od niej zależało, bez wahania oddałaby mu Stefcię”. Mowa tu o Ricie, postaci fe-no-me-nal-nej i chyba najbardziej tragicznej. Czytasz i myślisz sobie – obym nigdy nie doświadczył podobnego cierpienia. A chwilę później – daj Boże przyjąć wszystko jak ona. 

A: Oj, Rita – bez dwóch zdań moja ulubiona postać. Tragiczna, ale jednocześnie pokazuje tę ważną prawdę o miłości, że w tym wszystkim chodzi właśnie o Kogoś, nie o mnie. W ogóle zresztą chyba fenomen tej książki tkwi w tym, że w jakimkolwiek miejscu swojego życia byś się nie znajdowała, w którymś z fragmentów zobaczysz siebie. Z zamierzeniem piszę „znajdowała”, bo myślę, że to trafi bardziej do kobiet. 

M: Stefcia-Chrystus? Ofiara wyższości jednej sfery nad drugą? Dla mnie „Trędowata” to głównie książka o mężczyźnie, który zaznawszy lubieżnego życia, odkrywa, że jest coś więcej. Język bywa śmieszny, zachowania bohaterów też, ale czy nie śpiewają „miłość ci wszystko wybaczy…”?



czwartek, 9 października 2014

Byle nie wspaniale (Aldous Huxley - Nowy wspaniały świat)

A: Antyutopie przerażają mnie bardziej niż horrory. Serio. Po lekturze „1984” na dobre kilka minut zastygłam w bezruchu i nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Kiedyś do niej na pewno wrócę, a tymczasem zabrałam się za „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya.

M: Byłam raz na takim antyutopijnym spektaklu, ale niewiele z niego zrozumiałam. Wstyd się przyznać, ale „1984” nie czytałam, choć oczywiście, mniej lub więcej, wiem, o co tam chodzi.

A: To zupełnie inna wizja przyszłości niż u Orwella, choć w paru punktach są zgodni. Przede wszystkim u obydwu dominuje brak wolności. U Huxleya nie objawia się jednak pełną kontrolą Wielkiego Brata, ale byciem uwarunkowanym na odpowiednie reakcje. Świat wydaje się idealnie zorganizowany, całkowicie stabilny – ludzie nie starzeją się, nie chorują, nie czują bólu i pragnienia. To jest jednak najbardziej przerażające – oni działają jak automaty. Wszystko mają ustawione biologicznie. To, co stare jest zakazane, to co nam wydaje się normalnością – pogardzane i wyśmiewane. 

M: A czy się kochają? Czy zachodzą między nimi jakiekolwiek relacje? I co oznacza stwierdzenie – to, co stare, jest zakazane albo może – co stare, jest uznawane za zakazane?

A: Relacje są, ale bardzo powierzchowne. Miłość i wierność na wyłączność są nieodpowiednie, a w dobrym guście jest ciągle zmieniać partnerów. To co stare czyli dla nich np. wychowywanie dziecka przez rodziców, zamiast produkowania go. Na początku ciężko było mi wbić się w język pełen biologicznych, chemicznych, technicznych nazw i szczegółów. Niemniej to one właśnie dowodzą jak kompletne wyobrażenie świata miał Huxley. Powoli poznajemy bohaterów, obserwujemy ich pochłonięcie przez system, ale też i wątpliwości. 

M: Mają jakieś wątpliwości, czyli nie jest tragicznie. Przestraszyłam się języka, o którym mówisz i powoli do mnie zaczyna docierać, że to science-fiction, tak lubiane przeze mnie, jak szpinak przez dzieci. 

A: Hm, nie nazwałabym tego tradycyjnym science-fiction, za którym sama zresztą nie przepadam. Nie będę jednak więcej pisać, żeby nie zdradzić zbyt wiele szczegółów, ale uwierzcie, że warto zmierzyć się z tą książką. Choćby po to, by skonfrontować, czy na pewno naszej rzeczywistości wiele jeszcze brakuje do tego, by stać się „nowym, wspaniałym światem”. 

M: Oby naszej rzeczywistości, w kontekście tej książki, brakowało jak najwięcej do „wspaniałego” świata.


niedziela, 5 października 2014

Miasto niezrozumiane

M: „Tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono”, pisała Szymborska blisko sześćdziesiąt lat temu. Dla Marii Peszek to „sprawdzanie” przejawia się w obowiązku wyborczym, płaceniu za bilet i abonament. „Gdyby była wojna, byłabym spokojna…”, nuci, na szczęście bez konsekwencji. Bzdura, droga Mario. Tych, którzy dorastali w wojnie, sprawdziło najbardziej, tak myślę. 

A: Racja, pewnie sporo się o sobie dowiedzieli. I chyba nawet nie tylko o sobie, bo w takich sytuacjach granicznych całe patrzenie się jakoś zmienia i wszystko inaczej postrzega… 

M: Miasto 44. Recenzenci mnożą błędy, jakich się dopatrzyli. Komuś udało znaleźć się ich... 44. „Rana po ciosie batem goi się dwa dni, nie zostawiając blizny. Mimo tego, że walki trwają już od kilku dni – mężczyźni nie mają zarostów, a kobiety mają idealnie gładkie nogi. Makijaż się nie rozmazuje, nawet podczas walki”. Takie (i jeszcze głupsze) argumenty wylicza osoba, która film poleca jedynie „gimbazie”, zarówno metrykalnej jak i umysłowej, nie mając świadomości, że sama pod tę „umysłową gimbazę” świetnie się nadaje (myślę kategoriami recenzentki, nie chcę obrażać gimnazjalistów, których zresztą się generalizuje). Ale już nieważne. 

A: Kiedy pokazywałaś mi fragmenty recenzji, którą cytujesz mówiłam, że podoba mi się czasem cięty język i zadziorność w komentowaniu, ale zdecydowanie nie ma w tym chodzić o czepianie się dla czepiania, co tutaj jednak trochę przebija. Aczkolwiek filmu nie widziałam, więc ciężko mi to ocenić w ogólnym kontekście.

M: "Film opowiada historię młodego chłopaka, Stefana Zawadzkiego. (...) Ten scenariusz to przede wszystkim uczuciowy trójkąt. Chłopak nazywa się Stefan, dziewczyny Kama i Biedronka. Obserwujemy, co się dzieje z nimi i z ich przyjaciółmi przy zgrupowaniu „Radosław”, które ruszyło z Woli, a potem przeszło przez miasto i skończyło działania na Czerniakowie". Nie zgodzę się, że jest to film o miłości w czasach apokalipsy, chyba, że bardzo cichej i nieskazitelnej. Wszyscy, jak rzep psiego ogona, uczepili się dwóch scen – pocałunku w zwolnionym tempie na linii ognia wroga i sceny erotycznej w rytmach dubstepu. Niektórzy przebąkują jeszcze o natknięciu się na siebie nagiego Stefana i nagiej Biedronki w saunie. Nawet jeśli było to średnie (a może słabe), nie jest najważniejsze. 

A: Skupienie się na tych scenach, to chyba straszne spłaszczanie, bo nawet jeśli było to wyeksponowane (było?) to na pewno miało jakiś cel. Choćby pokazanie, że tam się też chciało żyć normalnie…

M: Było bardzo mocno i chyba przez to całe zamieszanie (a nie przez fakt, że te sceny w ogóle zostały pokazane). Biedronka jest fenomenalna. Ze świecą szukać takich dziewcząt, naprawdę. Stefan, od momentu, w którym jest świadkiem śmierci matki i brata, staje się właściwie martwy. Dokonuje dziwnych wyborów, ale „tyle o sobie wiemy…”. No właśnie. Nie wierzę, że bohaterowie tylko dla ładnych panienek poszli do konspiracji i walczyli za miasto i ojczyznę. Żaden to zarzut, że tańczyli wieczorami i palili papierosy. Chcieli normalnie żyć, ładnie wyglądać i dobrze się bawić. Przez wojnę stracili dużo za dużo. I nic im tego nie było w stanie zwrócić. 

A: Takie motywy działania byłyby co najmniej dziwne. Na pewno stało za nim dużo dużo więcej. A pokazanie w filmie życia bohaterów poza walkami to coś co mnie wyjątkowo zachęca do jego obejrzenia.

M: O efektach specjalnych nie powiem, bo się nie znam. Robiły wrażenie, to z pewnością. Zabici, poszkodowani w szpitalach, ukrywani Żydzi, kanały, stosy ciał, egzekucje też robiły wrażenie, tyle, że zupełnie inne. W „Zdążyć przed Panem Bogiem” Marek Edelman zastanawia się czy „(…) może zrobić jeszcze wrażenie na kimś – jeden spalony chłopak po czterystu tysiącach spalonych?”. Egzekucja kilkunastu osób pod ścianą, w tym matki i brata Stefana, bolały mnie bardziej niż stosy ciał po skończonym powstaniu. 

A: Był taki wiersz… nie pamiętam go dokładnie, ale utkwiło mi w pamięci, bo właśnie o to w nim chodziło, że jeden bliski przypadek boli bardziej niż masa. Z tego, co kojarzę podmiot liryczny zwrócił tam uwagę na jeden dziecięcy bucik. Nie wiesz może o co mi chodzi?

M: Niestety nie. Gatunkowo „Miasto 44” to dramat i film wojenny, w takim razie o ile fabularnie można mu coś zarzucić, łatwo obalić argument, że niewiele historycznie wnosi. Nie sugerowałabym się opiniami innych. Najlepiej sprawdzić na własnej skórze, przynajmniej ten film.