piątek, 26 września 2014

Pożegnanie (Hubert Klimko-Dobrzeniecki - Kołysanka dla wisielca)

A: „Kołysanka dla wisielca” – depresyjny tytuł. Czyżby więc czytanie tej książki miało być swoistym masochizmem? I tak i nie. Bo to książka z rodzaju bolesnych lekarstw. Zapis słodko-gorzkich wspomnień. 

M: Tytuł-oksymoron. Kołysanka kojarzy nam się dobrze, w przeciwieństwie do wisielca. Czytałam i nie jest to masochizm. 

A: Narrator, Polak mieszkający na Islandii, opowiada o tym, co go tam spotkało. Przyjaźń, która jest oparciem i zrozumieniem. Miłość, która nadaje wszystkiemu sens. Marzenia, które mogą się spełnić. Szaleństwo, które bywa normalnością. Najbardziej skupia się jednak na swojej relacji z chorym na depresję Szymonem. Tą krótką, wzruszającą opowieścią żegna się z przyjacielem. 

M: Nie do końca. Narrator zbyt dużo mówi o sobie, a zbyt mało o Szymonie. Na kolejnych stronach jest o nim coraz mniej i mniej. Poza tym w życiu narratora pojawia się kobieta i ona zaczyna dominować na kartkach książki. Nawet jeśli nie bezpośrednio, to uwaga skupia się na niej coraz bardziej. 

A: „Kołysanka dla wisielca” nie jest jednak wcale tak melancholijna jak mogłoby się wydawać. Powiedziałabym wręcz, że dość pogodna i że ma w sobie zdecydowanie mniej smutku niż chociażby Murakami, o którym ostatnio pisałyśmy. Autor ukrywa go między wierszami. Tęsknota pobrzmiewa spod wesołych, często śmiesznych wspomnień. Lubię tę dyskrecję. 

M: Rzeczywiście nie jest to smutna książka, a i melancholii ze świecą szukać. To pamiętnik, napisany prostymi słowami. Bez wielkich słów i uniesień. 

A: Sceneria też ma znaczenie. Jest dynamiczna i pełna kontrastów jak bohaterowie. Autor ma prawdziwy talent do prostego, ale lirycznego przedstawiania szczegółów. Fragment, gdzie opisuje pola łubinu stające się wyjątkową filharmonią, zachwycił mnie totalnie. 

M: Opisy przyrody to coś, co omijam szerokim łukiem. Tutaj chyba było podobnie, bo o polach łubinu pierwsze słyszę. 

A: Uwodzi prostotą. Podobnie jak Grochów Stasiuka, mówi o ciężkich sprawach – chorobie, śmierci, problemach z mieszkaniami, ale w ujmujący sposób. Przykład to takie fragmenty jak ten: „Szymon odszedł. Nie ma go teraz w mieście. Nie można go spotkać na ulicy. Tego brakuje mi najbardziej…” Szkoda tylko, że jest taka krótka. Ale z drugiej strony… zyskała na tym na pewno też całkiem sporo. Pochłonęłam ją i przeżyłam na raz. Słówko pochwały należy się też Wydawnictwu Czarnemu. Okładka jest cudna. 

 M: „Grochów” Stasiuka jest bardziej przejmujący, choć styl pisania panowie mają bardzo podobny. A co z Boro? Boro to dopiero jest gość. Pewnie mamrocze teraz „fuck you” na myśl, że o nim nie wspomniałaś. Rzucam okiem na tę okładkę i… ona jest cudna? Chyba podobają nam się inne rzeczy. 

A: Jeszcze jedno. To prawdziwa historia. Nawet gdybym tego nie wiedziała, byłabym pewna, że tak jest. Po prostu. Trafia do ulubionych. Więcej: żałuję, że pożyczyłam ją z biblioteki, bo wrócę do niej na pewno. 

M: Ja pożyczyłam ją od Ciebie. Ale do książki nie wrócę. To nie jest to, co mnie urzeka. 



środa, 24 września 2014

Książę bez korony

M: Drogi Panie Jean-Pierre Davidts (proszę wybaczyć za nieodmienienie Pańskiej godności, ale chyba nie potrafię). Porwał się Pan z motyką na słońce, nie ukrywajmy. Może i spotkał Pan Małego Księcia, ale niestarannie zanotował jego słowa i potraktował zbyt po dorosłemu. I co to za pomysł, aby oddać baranka de Saint Exupery’iemu? Naprawdę Pan myśli, że Mały Książę mógłby opuścić coś, co oswoił? Nigdy w życiu. 

A: A ja Panu powiem, że Monia to specjalistka od Małego Księcia, więc jeśli podjął się Pan tej tematyki, to na pewno będzie miała Panu coś ciekawego do powiedzenia. 

M: Mowa o książce „Mały Książę odnaleziony”. Jej autor, Jean-Pierre Davidts, bezpośrednio zwraca się do de Saint Exupery’ego i oznajmia mu, że podobnie jak on, spotkał Małego Księcia. „Włosy miał koloru zboża w lipcu” i „obok niego baranek żuł spokojnie liść palmowy”. Mały Książę zostawił swoją planetę i wyruszył na poszukiwanie łowcy tygrysów, który przepędziłby tygrysa z jego planety. Bo tygrys zagrażał barankowi. Zanim Mały Książę trafił ponownie na Ziemię, odwiedził kilka innych planet, na których miał rozmaite perypetie. 

A: Hm, brzmi ciekawie, ale na takich kontynuacjach łatwo się zawieść. Zwłaszcza jeśli dotyczą dzieł pokroju „Małego Księcia” właśnie…

M: Drogi Panie. Kilka pięknych słów udało się Panu zanotować. „Można dokonać mnóstwa rzeczy, nie wychodząc z domu”, to przykład już z pierwszej strony Pańskiej opowieści. „To, że się milczy, nie znaczy, że się nie cierpi”, również bardzo mi się podoba. Ale proszę Pana. Mały Książę nie krzyczy z przerażenia. Mały Książę nie podnosi głosu i nie wybucha śmiechem. Mały Książę jest subtelny, wątły i kruchy, przy jednoczesnej sile wewnętrznej. Musiał Pan coś źle zanotować albo niedokładnie Pan zaobserwował. 

A: Czekam na Twoją kontynuację Małego Księcia, Monia. Jedną książkę już wydałaś, to teraz będzie z górki! 

M: Jeśli tylko go spotkam... Czy warto przeczytać tę książkę? Niespecjalnie. Nie przynosi wzruszeń, humoru też raczej nie poprawi. Jest trochę nijaka, trochę sztuczna i osadzona w małoksiążęcym temacie tylko trochę. Ale proszę, jeśli ktoś z Was spotka Małego Księcia, niech da mi znać. Strasznie za nim tęsknię.



środa, 17 września 2014

"Po wspólnych śladach" (Halina Poświatowska - Opowieść dla przyjaciela)

A: Po trzech miesiącach od otwarcia bloga i po siedmiu recenzjach książek, pierwszy raz pojawia się tekst o czymś, co wyszło spod kobiecego pióra. Przyznam, że do poezji Poświatowskiej mam duży sentyment. Zaczytywałam się w niej jako nastolatka i myślę, że właśnie wśród nastolatek jest ona szczególnie popularna. O „Opowieści do przyjaciela” dowiedziałam się jednak dopiero niedawno. Cieszę się, że sięgnęłam po nią dopiero teraz, bo na pewno po tych paru latach patrzę z dystansem na takie pisanie. 

M: Nigdy nie byłam miłośniczką poezji Poświatowskiej. Poezja ma wzruszać, a wiersze Poświatowskiej nie wzruszają, przynajmniej nie mnie. Jeśli się komuś zdaje, że nie zna poezji Poświatowskiej, to ja mu mówię, że zna, bo piosenka „Kiedy umrę kochanie”, bardzo zresztą kiepska, w wykonaniu Janusza Radka, jest jej wierszem. O prozie tej pani pojęcia nie mam. 

A: Niemniej… Poświatowska urzekła mnie kolejny raz. Na początku napisała: „Daj rękę, pójdziemy wstecz po naszych wspólnych śladach, pozwól, że poprowadzę cię raz jeszcze”. „Opowieść dla przyjaciela” jest tak delikatna i subtelna, że nie sposób nie dać się poprowadzić i nie popłynąć razem z nią. 

M: Wszystko pięknie, ładnie, ale tylko nie wstecz. „Trzeba z żywymi naprzód iść…”, że tak zaasnykuję. Wspominać nie lubię, dwa razy nie wchodzę do tej samej rzeki, nie oglądam zdjęć i powroty dla mnie nie istnieją. Nie mówię, że to dobre. To tylko moje widzimisię. Pewnie powiesz – o dobre wspomnienia chodzi. Nieważne jakie. To było i koniec. Nie ma. Do widzenia. 

A: A ja myślę, że jednak czasem warto sięgnąć do przeszłości i przyjrzeć się jej, choćby po to, żeby wyciągnąć wnioski na teraźniejszość i na przyszłość. Wiersze Poświatowskiej kojarzą mi się z pięknym opisywaniem miłości i w prozie też można to odnaleźć. Nie sądzę przy tym, żeby było to przesłodzone. Wydarzenia i przeżycia są przecież na wskroś prawdziwe. W dodatku sporo tu o chorobie, śmierci, bólu, tęsknocie i utracie tego, co się kocha. Autorka zmarła młodo, ale ponoć „życia nie mierzy się ilością wdechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach”. Choć w jej przypadku ten cytat brzmi trochę niestosownie, bo to właśnie problemy z sercem i z oddychaniem nie pozwoliły jej nacieszyć się długim życiem, to jego wymowa pasuje. Halina czerpała pełną garścią z każdego dnia. 

M: Jej wiersze nie kojarzą mi się z pięknym opisywaniem miłości. Dla mnie to trochę sztuczne, lukrowane twory. Jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, życie raczej powinno się mierzyć uśmiechami tych, którym pomogliśmy. 

 A: „Chcę żebyś na tych kartkach, które białe jeszcze piętrzą się przede mną, odnalazł drganie mojego żywego serca”. Dzięki Halinko za tę opowieść. Nie mnie jednej pozwoliłaś pewnie odnaleźć to drganie.


poniedziałek, 15 września 2014

Bo lepiej with niż without (U2 - Songs of Innocence)

M: To będzie dziwna recenzja. Już mówię dlaczego. Zrobię podział, mianowicie – do pierwszego koszyka wrzucę piosenki dobre tekstowo, a do drugiego doskonałe muzycznie albo przynajmniej wpadające w ucho. Do kolejnego przydzielę takie, które są dobre i tekstowo i muzycznie, a do ostatniego piosenki słabe albo po prostu niczym się niewyróżniające. 

A: Ok, to ja wybiorę sobie do przesłuchania po jednej piosence z każdego koszyka. 

M: Płyty „Songs of Innocence” nikt się nie spodziewał. Wiadomo było, że panowie z U2 coś sobie tworzą, ale nie uprzedzili, że to już. A to „już” wydarzyło się 9 września, czyli sześć dni temu. Jeśli ktoś spodziewał się, że stworzą coś na miarę „Oridnary Love”, pomylił się. Znacznie temu bliżej do „Invisible”. 

A: Dziwne, bo w zasadzie już prawie tydzień od premiery, a nigdzie poza rozmowami z Tobą, nie natknęłam się na info o tej płycie. 

M: A zaczyna się od „The Miracle”, które wrzucam do koszyka „dobre tekstowo i muzycznie”. Melodia jest zadziornie-cwaniaczkowata. Jeśli kiedykolwiek zaczęłam wątpić w głos Bono, przestaję i przepraszam. „Byłem młody, nie głupi (…), doświadczyłem wielu rzeczy, na które nie zasłużyłem”. Dla mnie bomba. „Every Breaking Wave”, numer dwa na płycie, ląduje w tym samym koszyku co „The Miracle”. Typowo jutowskie granie i mistrzowski tekst. „Powinniśmy skończyć zanim zaczęliśmy”. Bardzo mądre. „California (There Is No End To Love)” z impetem wpada do tego samego koszyka co dwa poprzednie utwory. Znakomity początek. „Wszystko co wiem i wszystko, co musisz wiedzieć, to nie ma końca miłości”. Prawda. Numer cztery to „Song For Someone”. Na początku dość niemrawe, dlatego ostatecznie ląduje w koszyku pierwszym, czyli tym z dobrymi tekstami. Polecam poczytać. 

A: Z trzeciego koszyka wybieram „California”. Intro rzeczywiście ciekawe, kojarzy mi się trochę afrykańsko. Chyba mogłoby też służyć do jakiegoś utworu z Króla Lwa. Tekst to powód, dla którego przesłuchuję tę piosenkę, taki pełen nadziei. 

M: Numer pięć to „Iris (Hold Me Close)”. Waham się, ale niech będzie – koszyk trzeci, chociaż tekst na pewno przemawia bardziej niż melodia. „Myślałem, że cię prowadzę, ale to ty zrobiłaś ze mnie twojego człowieka”. Imię „Iris” Bono wypowiada bardzo zmysłowo. Plusik za to. Im dalej w las, tym ciemniej i tutaj się to sprawdza. „Volcano”, szóstka na płycie, ląduje niestety w koszyku ostatnim. Niczym się nie wyróżnia (no może poza melodyjnym refrenem) Siedem, czyli „Raised By Wolves” lubię tylko za coś przejmującego w głosie Bono, dlatego wrzucam ją do koszyka „dobre muzycznie”. „Cedrawood Road” to moje największe rozczarowanie. Poza świetnym, gitarowym początkiem niczego nowego nie wnosi. Zbyt poetycko, niestety. Koszyk czwarty, ale naprawdę mi przykro!

A: „Volcano” rzeczywiście pomimo dosyć energicznego refrenu nie porywa, ale całkiem mi się tu podoba linia basu. „Raised By Wolves” całe brzmi poruszająco, tekst jest w końcu o cierpieniu więc widać udało się to zgrać. 

M: Trzy do końca. „Sleep Like A Baby Tonight”, co za paskudna melodia! Ale tekstowo wyśmienicie, dlatego przydzielam ją do koszyka pierwszego. Nie chcę zepsuć tłumaczenia, dlatego wyjątkowo po angielsku: „In your dreams, everything is alright. Tomorrow dawns like someone else’s suicide. You’re gonna sleep like a baby tonight”. Numer dziesięć, czyli “This Is Where You Can Reach Me” to kolejne rozczarowanie. Poza fajnie zaśpiewanym “Soldier, soldier…” nie porywa. Koszyk czwarty.

A: Mnie natomiast „Sleep Like a Baby Tonight” całkiem się podoba, Bono bardzo miękko ją śpiewa i w ogóle cała brzmi lekko jak prawdziwa kołysanka, a gitary w drugiej części dodają pazura. No i tekst oczywiście świetny, mam słabość do takich „dobranocnych”.

M: Ostatnia piosenka to „The Troubles”. O-błę-dna. Tekst, od początku do końca, niesamowity. „Więc możesz mnie zranić, a potem zranić mnie trochę mocniej. Mam energię, by przetrwać”. Ale jest jeszcze coś, a właściwie ktoś. Lykke Li. Tak, Lykke Li z Bono. Śpiewa cudnie, cudnie przejmująco. Nie potrafię ładniej napisać, więc zacytuję: „The Troubles brzmi jak piosenka z nieznanego filmu Quentina Tarantino – porywająco łącząc soundtrackowe smyczki i dziewczęcą wokalizę Lykke Li z rozmarzonym śpiewem Bono”. 

A: No dobra, z trzeciego koszyka będą dwie. „The Troubles” – krótko mówiąc wow. Pięknie się rozwija, a ich głosy razem brzmią bardzo harmonijnie. Zgodnie z radą przesłucham na pewno całość, bo niektóre utwory mnie ujęły. Od dawna nie mogłam dla siebie znaleźć niczego nowego, a tu proszę taka niespodzianka – U2, którego wcale wiele nie słuchałam tak zaskoczyło. 

M: Podsumowując – początek płyty doskonały, później trochę gorzej, ale końcówka wyjątkowa. Warto posłuchać, ale nie wszystko na raz. Dawkować, miarkować, zostawiać niedosyt. A żeby było łatwiej, jeszcze raz rozpisane koszyki. Numer oznacza pozycję danej piosenki na płycie. 

KOSZYK PIERWSZY – piosenki dobre tekstowo:
4. Song For Someone 
9. Sleep Like A Baby Tonight 

KOSZYK DRUGI – piosenki dobre muzycznie: 
7. Raised By Wolves

KOSZYK TRZECI – piosenki dobre muzycznie i tekstowo:
1. The Miracle
2. Every Breaking Wave 
3. California (There Is No End To Love
5. Iris (Hold Me Close)
11. The Troubles 

KOSZYK CZWARTY – piosenki słabe: 
6. Volcano 
8. Cedrawood Road 
10. This Is Where You Can Reach Me


Link do odsłuchu płyty: Songs of Innocence



sobota, 13 września 2014

Konkurs!


wtorek, 9 września 2014

Przez wieś do wieczności (W. Myśliwski - Kamień na kamieniu)

A: No i kolejna książka Myśliwskiego za mną. Tym razem „Kamień na kamieniu”. Tematyka podobna, jak w „Traktacie o łuskaniu fasoli” i „Widnokręgu” – mężczyzna opowiada po prostu swoje życie. Tak jak w tamtych książkach jest ono bardzo mocno związane z wsią. Narrator – Szymon Pietruszka tam się wychował, tam mieszka i tam chce być pochowany. Powieść zaczyna się zresztą od słów „Wybudować grób. To się tylko tak mówi. A kto nie budował, ten nie wie, co taki grób kosztuje. Prawie tyle co dom. Choć grób, mówią, też dom, tylko że na tamto życie. Bo wieczność nie wieczność, a swój kąt powinien człowiek mieć.” 

M: Niestety nie czytałam żadnej książki Myśliwskiego, nad czym zresztą ubolewam. Bardzo podoba mi się nazwisko bohatera. Grób kosztuje prawie tyle co dom. Mocno zastanawiające. 

A: Może to zabrzmi dziwnie i niezrozumiale, ale dla mnie to książka jakby o szukaniu domu. Tak jak w swojej piosence Wolna Grupy Bukowina śpiewa „Szukam, szukania mi trzeba domu gitarą i piórem”, tak narrator „Kamienia na kamieniu” szuka domu słowami. Pisząc „dom” mam na myśli to, co mu najbliższe, miejsca i sprawy, które są najważniejszymi motywami jego życia. Błądzi po różnych wydarzeniach z przeszłości, żeby przez ich pryzmat sięgać nie tylko do „teraz”, ale i do wieczności. Mam wrażenie, że „miejscami”, gdzie ten dom odnajduje są tytuły rozdziałów – cmentarz, droga, bracia, ziemia, matka, płacz, alleluja, chleb i brama. 

M: Wieczni wędrowcy, a jeśli oni, to od razu kojarzy mi się wiersz Cypriana Kamila Norwida – „Pielgrzym”, a dokładniej „Wy myślicie, że i ja nie Pan, dlatego że dom mój ruchomy, z wielbłądziej skóry…” 

A: Najciekawsze, że te proste słowa, które wyżej wymieniłam stają się w powieści symbolami. Mnóstwo by zajęło rozwinięcie każdego z nich, ale niektóre urzekły mnie szczególnie. Zwłaszcza chleb. Myśliwski pięknie opisał jego wartość – świętość wręcz. 

M: A mnie najbardziej podoba się chyba płacz. Płacz i matka. Znam osoby, które chleb traktują rzeczywiście z niebywałym szacunkiem. To jest piękne. 

A: Tak bardziej przyziemnie to też po prostu książka o wsi. Poznajemy codzienność chłopów tuż po wojnie. Widzimy ich tradycje, sposób pojmowania świata, znaczenie prostych – by się wydawało – rzeczy. Trochę jak w „Chłopach” Reymonta, tylko oczywiście zupełnie innym językiem. 

M: Kocham wsie, pewnie dlatego, że mieszkam w jednej z nich. Bardzo lubię sposób pojmowania świata przez chłopów, chociaż oczywiście nie można generalizować. Po przeczytaniu „Chłopów” długo żałowałam, że nie urodziłam się Justyną Orzelską. 

A: Po trzech książkach Myśliwskiego czekam teraz na spotkanie z następną. Poluję na „Ostatnie rozdanie” i mam nadzieję, że już niedługo Wam o niej opowiem.



piątek, 5 września 2014

Do góry nogami (Haruki Murakami - Na południe od granicy, na zachód od słońca)

M: „Przez długi czas zajmowała szczególne miejsce w moim sercu. Zachowałem je tylko dla niej, tak jakbym postawił tabliczkę z napisem „rezerwacja” na stoliku w cichym kącie restauracji. Pomimo faktu, że byłem pewien, iż nigdy więcej jej nie zobaczę”. Po dwudziestu kliku latach Shimamoto siada przy stoliku jednego z jazzowych barów Hajime. Rezerwacja okazuje się być wciąż aktualna. 

A: Rany. Czytałam tę książkę, a zupełnie nic z niej nie pamiętam. Może byłam na nią wtedy za młoda… 

M: Jeśli „Norwegian Wood” jest pokręcone, to „Na południe od granicy, na zachód od słońca” jest poplątane znacznie bardziej. Czyta się szybko. Momentami nudzi. Niektórzy bohaterowie zdają się być zbędni. Zakończenie pozostawia niesmak. A może głód. Jak to u Murakamiego, dużo erotyki, melancholii i smutku. Bohaterowie zagłuszają wewnętrzny niepokój codziennymi przyjemnościami. I jak zwykle nie wychodzi im to na dobre. 

A: No Murakami jest specyficzny. Ta jego specyfika nieszczególnie mi odpowiada, a jednak ma w sobie coś takiego, że za każdym razem, gdy widzę w księgarni jego książki myślę, że może bym jeszcze coś od niego kiedyś spróbowała. 

M: Mimo licznych mankamentów, Murakami w swojej książce przypomina o istotnych sprawach. Iskra-tęsknota, iskra-niepokój, iskra-strach, które pozornie stłamsił popiół, w każdej chwili mogą przerodzić się w ogień, czy to namiętności, czy wszystkiego innego. Odejście jest zapowiedzią, a nawet jeśli nie zapowiedzią to możliwością powrotu. A powroty się zdarzają i to całkiem często. I wreszcie – czy tylko do jednej osoby można czuć nienazwane to coś? To coś, co nie jest miłością, bo „kocha się raz, potem drugi i trzeci i znów”. To coś, co po kilkudziesięciu latach stabilnego życia, w sekundę decyduje o rzuceniu tego życia w kąt. Każda odpowiedź zdaje się tu być tragiczna. 

A: Ładnie to napisałaś. Gorzkie wnioski i trudne pytania, ale czasem warto się nad takimi zatrzymać. I może to właśnie one wabią u Murakamiego. 

M: Dam Murakamiemu trzecią szansę i sięgnę jeszcze po którąś z jego książek. Nie spodziewam się niczego nowego, jest dość przewidywalny. Liczę tylko, że znów uzmysłowi mi, jak kruche jest wszystko, na czym buduję.





wtorek, 2 września 2014

Wyłuskane słowa (Wiesław Myśliwski - Traktat o łuskaniu fasoli)

A: Nie miałam najmniejszego zamiaru pisać o „Traktacie o łuskaniu fasoli”. Uznałam, że nie potrafię – naprawdę trudno mi ubrać w słowa doświadczenie tej lektury. Nie była łatwa, nie pochłonęłam jej szybko, nie wciągnęła na tyle, żebym nie mogła się od niej oderwać. Nie podejmę się interpretacji. Nie zanalizuję. A jednak uznałam, że warto tu o niej chociaż krótko wspomnieć, bo to dziwny przypadek w moim czytelniczym życiu, kiedy książkę uznałam za jedną z ulubionych dopiero po dłuższym czasie od jej przeczytania. Jakby została we mnie jej jakaś część i pracowała, przypominając się od czasu do czasu. 

M: To tak jak ja nie potrafiłabym napisać o "Małym Księciu". A należałoby, bo czytając go jako dzieci, niewiele zapamiętujemy i wynosimy z tej książki. Ciekawy ten Twój czytelniczy przypadek. Takiego jeszcze nie doświadczyłam w swoim – krótkim bo krótkim – życiu. 

A: Co mnie zatem ujęło? Przede wszystkim styl. Ma w sobie coś niewytłumaczalnie urzekającego. Dowodem na to, może zresztą być samo to, jak popularne w internetach są cytaty pana Myśliwskiego. Właściwie to na początku z tego go kojarzyłam. Po tym, gdy kolejny raz spodobał mi się jakiś fragment i zobaczyłam podpis, że to właśnie z tej książki, stwierdziłam, że nie ma bata – czas ją przeczytać. Apetyt był więc naprawdę spory. 

M: Mój apetyt jest równie ogromny. Dwukrotnie trzymałam książkę w dłoniach, ba – miałam ją w domu, ale nigdy nie udało mi się zacząć jej czytać. Teraz jestem skazana na wypożyczenie jej z Twojej pokaźnej biblioteczki. Cytaty Myśliwskiego rzeczywiście są wszędzie i rzeczywiście są piękne. 

A: Po przeczytaniu całej książki utwierdziłam się w przekonaniu, że autor potrafi z prostych słów budować coś niezwykłego. W krótkich, dosadnych zdaniach zawiera sprawy, nad którymi wielu by się głowiło nijak nie potrafiąc ich powiedzieć. Ba, mam wrażenie, że czasem pokusił się on wręcz o nazywanie nienazwanego. Jest w tym filozofia, ale jakaś taka ujmująco codzienna. 

M: "Mam już taki charakter, że aby coś zrozumieć, muszę najpierw spróbować to zapisać", pisze Haruki Murakami w "Norwegian Wood". Chwała tym, którzy potrafią nazwać nienazwane. To mistrzowska umiejętność. 

A: Mam dokładnie tak jak Murakami, (a raczej postać która te słowa wypowiada)! Jestem pewna, że nie każdemu ten sposób pisania Myśliwskiego będzie odpowiadał. Narrator prowadzi właściwie monolog opowiadając swoje życie człowiekowi, z którym łuska fasolę. Nie brzmi porywająco, prawda? Gdzieś słyszałam, że Myśliwski podzielił kiedyś książki na „literaturę akcji” i „literaturę słowa”. Jego proza to zdecydowanie ta druga. Nie przyciąga fabułą. Chodzi w niej raczej o smakowanie słów, pięknie połączonych. Co więcej nie jest to smak słodyczy. Ma w sobie raczej coś gorzkiego. 

M: Kiedy nakręcałam się na tę książkę, koleżanka zapytała – a o czym ona jest? Potrafiłam jedynie odpowiedzieć – gość opowiada drugiemu gościowi historię swojego życia. Nie zabrzmiało przekonująco. 

A: Jak napisał Myśliwski: „książki to także świat, i to świat, który człowiek sobie wybiera, a nie na który przychodzi”. Cieszę się, że jakiś czas temu wybrałam sobie świat „Traktatu o łuskaniu fasoli”.