wtorek, 14 października 2014
M: „Można i w zimie stworzyć sobie maj”, pisze na stronach „zatrutego papieru” Helena Mniszek. Stefci i Waldemarowi, głównym bohaterom „Trędowatej”, udaje się. Jest cudnie, kwitnąco, porywająco wręcz. Aż do katastrofy albo może zwycięstwa?
A: Kwitnąco – otóż to. Chyba żadna książka nie kojarzy mi się tak z kwiatami, jak „Trędowata” właśnie… One tam malują nie tylko przestrzeń, ale też i uczucia i charaktery…
M: Podobno „Trędowatą” zna każdy, a przynajmniej film. Wyjątkiem, potwierdzającym zresztą regułę, jestem ja, a właściwie byłam ja, aż do sobotniego popołudnia. Mama powiedziała: dobrze się czyta, romansidło. Internet dorzucił: melodramat. Gdzieś zasłyszałam: kicz, kicz, kicz. Dziś, po przeczytaniu, staję w jej obronie. Nie jest źle, naprawdę, nie jest źle.
A: Film u mnie w domu jest jednym z Naczelnych Wyciskaczy Łez zaraz przy Przeminęło z wiatrem – (czyt. mama z siostrą do tej pory nie mogą się mi nadziwić, że jeszcze go z nimi nie oglądałam). Że dobrze się czyta i romansidło to prawda, ale czy kicz? Dla mnie nie. A na pewno nie w całości. No bo dobra – język jest mocno jakby hmm barokowy, ubarwiony najróżniejszymi potrzebnymi i niepotrzebnymi „kwiatkami”, czasem patetyczny, czasem zabawny. Historia z kolei – naprawdę prosta. Tylko, że to nie zmienia faktu, że źle nie jest.
M: O co chodzi. W Stefci, guwernantce z niższej sfery, zakochuje się ordynat Władysław z arystokracji. Udaje mu się przekonać babcię i dziadka, mimo początkowego oporu, aby pobłogosławili przyszłe małżeństwo. Dzień ślubu zostaje wyznaczony, ale ceremonia nigdy się nie odbywa. Nawet jeśli fabuła jest przewidywalna, bohaterowie nieziemsko piękni i o nieziemskich zdolnościach, gdzie wszystko jest wyidealizowane, niemożliwe i zbyt proste, nie można odmówić „Trędowatej” uroku.
A: Uroku tej książce nie brakuje. Sporo w niej słodkiej naiwności, ale i mądrych zdań. No i choć tyle lat minęło od jej wydania i choć nasze realia tak bardzo się różnią od tych opisanych w „Trędowatej” to wciąż wzrusza.
M: Może to Władysław „w kieszeniach ma magiczny pył i na mnie on działa”? Być może. Ale jest coś innego, o czym wspomniałaś, mianowicie mądre, prawdziwe i zwykle gorzkawe zdania. „I nagle uczuł tęsknotę. Pierwszy raz pomyślał, że w tym przepychu, w tej wspaniałej rezydencji jest sam, zupełnie sam” albo „Sama pragnęła dla niego szczęścia i gdyby już teraz tylko od niej zależało, bez wahania oddałaby mu Stefcię”. Mowa tu o Ricie, postaci fe-no-me-nal-nej i chyba najbardziej tragicznej. Czytasz i myślisz sobie – obym nigdy nie doświadczył podobnego cierpienia. A chwilę później – daj Boże przyjąć wszystko jak ona.
A: Oj, Rita – bez dwóch zdań moja ulubiona postać. Tragiczna, ale jednocześnie pokazuje tę ważną prawdę o miłości, że w tym wszystkim chodzi właśnie o Kogoś, nie o mnie. W ogóle zresztą chyba fenomen tej książki tkwi w tym, że w jakimkolwiek miejscu swojego życia byś się nie znajdowała, w którymś z fragmentów zobaczysz siebie. Z zamierzeniem piszę „znajdowała”, bo myślę, że to trafi bardziej do kobiet.
M: Stefcia-Chrystus? Ofiara wyższości jednej sfery nad drugą? Dla mnie „Trędowata” to głównie książka o mężczyźnie, który zaznawszy lubieżnego życia, odkrywa, że jest coś więcej. Język bywa śmieszny, zachowania bohaterów też, ale czy nie śpiewają „miłość ci wszystko wybaczy…”?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz