czwartek, 31 lipca 2014

Nieoczarowane ćmy (Artur Rojek - Składam się z ciągłych powtórzeń)

Mówisz w życiu trzeba być kimś.
Czy odejdziesz gdy będę nikim?
Powiedz mi. 

Nie rozmawiam z nikim, z nikim się nie dzielę.
Tak mam.
Zachowaj resztę, wynoś się ze mnie.

Gdy nie ma nikogo,
boję się siebie.

Nie pozwolę Ci mnie opuścić,
nawet gdybym miał się zgubić.

Z braku słów
czasami czuję się jak tchórz.

Przypominasz mi mnie.
Szarpiącą się w kokonie ćmę.

Jestem głupi.
Miło mi.

Tysiąc wypitych razem kaw,
głupi myślałem, że cię znam.

W pamięci niewiele już mam.
To koniec, wreszcie koniec.
Drozd w sercu zmiażdżył co chciał,
tylko czasem w dłoniach chowam twarz.

Niepokój wewnątrz wciąż ten sam,
światła ubywa mi.

M: Pewnie spytasz – co to? Przedwcześnie odpowiadam – wiersz zlepiony z fragmentów piosenek Artura Rojka. Tym razem na celowniku "Składam się z ciągłych powtórzeń". Ze wszystkich dziesięciu utworów wybrałam ulubione wersy i skleiłam w całość. Podoba się?

A: Świetne! I pomysł i spójne złożenie. Może wyślij Arturowi, żeby napisał muzykę… Czekam aż usłyszymy to na koncercie! 

M: Będę sławna? Ojej. "Składam się z ciągłych powtórzeń". Dobry tytuł płyty. Prawie tak dobry jak "A morał tej historii mógłby być taki, mimo że cukrowe, to jednak buraki", tak myślę. "Syreny" podbiły polskie listy przebojów. "Beksę" też większość kojarzy, choć nie wszyscy doceniają. Dla mnie obie te piosenki są świetne, ale warto wspomnieć o innych utworach, mniej znanych. 

A: Z początku nie mogłam ich przełknąć, zwłaszcza Beksy. Ale teraz już nawet mi nie przeszkadzają. Może zadziałała ta zasada, że lubimy to co znamy? Albo po prostu te ciekawe fragmenty w tekstach tak przyciągnęły…

M: "Krótkie momenty skupienia". Coś w sobie mają, zarówno tekstowo jak i muzycznie. "Czas, który pozostał" jest jeszcze lepszy. "Nie pozwolę Ci mnie opuścić, nawet, gdybym miał się zgubić...", prawda że piękne? "Kokon" to tak naprawdę cztery wersy, mówiące więcej niż dziesiątki słów. Ale najbardziej lubię "Lekkość". "Idź sobie, już Cię nie chcę..." śpiewa Rojek zupełnie nieprzejmująco, a wręcz ironicznie. "Drozd w sercu zmiażdżył co chciał, tylko czasem w dłoniach chowam twarz...". Naprawdę znakomite.

A: „Kokon” – trochę tam elektroniki, od której bolą mnie zęby, więc muzyka zupełnie nie, ale tekst ciekawy. Pozostałe, które wymieniłaś – podobają mi się, ale nieszczególnie zwracają moją uwagę. Mogłabym ich słuchać jako tło „żeby coś grało”. No może poza „Lekkością” – przy tym się zatrzymałam i chyba będę wracać częściej. 

M: O czym jest ta płyta? O miłości? Poznawaniu siebie? Ale to frazesy. Teksty piosenek bardzo mi się podobają. Muzycznie – dobrze, ale nic więcej. Znasz uczucie chwytania za serce? Albo ścisk żołądka? Nie miałam tego przesłuchując płytę. Nie zrobiło mi się też smutno. Wesoło też nie. Jest trochę nijak. 

A: Dokładnie. Da się słuchać, parę wersetów w tekstach naprawdę świeżych i ładnych, ale ogólnie to nie poruszyła mnie ta płyta, nie rozbroiła, nie zawróciła w głowie. Jak to gdzieś kiedyś ujęłam  zabrakło tej takiej szczególnej więzi. Może nie aspirowała nawet do takiej roli i ma być zwykłym urozmaiceniem, drugim planem, ale chyba jednak po Rojku spodziewałabym się więcej. 

M: O szczególnej więzi twórcy z utworem słyszałam, ale szczególnej więzi odbiorcy z utworem – jeszcze nie. Trzeba to skodyfikować.



wtorek, 29 lipca 2014

Obrazy, prawy sierpowy, zioła i Kinder Niespodzianki... (Koneser)

A: Prawda czy fałsz? True or false? Niejedno takie ćwiczenie się rozwiązało. Dla Virgila to ani ćwiczenie, ani zabawa. Odróżnianie falsyfikatów od autentyków stało się jego pracą. Zajmuje się wycenianiem dzieł sztuki i jest w swoim fachu mistrzem. Któregoś dnia dzwoni do niego tajemnicza kobieta ze zleceniem dotyczącym mebli i obrazów znajdujących się w starej willi jej rodziców… Tyle o fabule. 

M: Lubiłam zadania prawda-fałsz. Zawsze to 50% szans na ustrzelenie poprawnej odpowiedzi. Monia i obrazy – dwa światy, ale zaciekawiło mnie. 

A: A bohaterowie? Bohaterowie boją się ludzi. Są zamknięci, ukrywają prawdę o sobie pod grubymi skorupami i skrzętnie dbają o to, by nikogo do siebie nie dopuścić. Powoli jednak zdziera się z nich strach i wychodzą ze swoich sterylnych światków. Żyją tworząc sobie swoje zabawki. Bo to właśnie film o grach. Z prawem, z uczuciami, z zaufaniem. Ale też o pasji, poświęceniu czemuś, co się kocha. Emocje są namalowane tak pięknie, jak obrazy z kolekcji Virgila, a muzyka dopełnia je jakby delikatnymi pociągnięciami pędzla. I gra bardziej cieniem niż światłem.

M: Twoja obrazowość i poetyckość mnie powala, pozytywnie oczywiście. Moja mama mówi czasem, że boję się ludzi. Myślisz, że nadawałabym się na bohaterkę?

 A: Oj, oni w takim razie bali się dziesięć tysięcy razy bardziej. Ale Monia jako bohaterka… intrygujące! A co do „Konesera” – to dla mnie ciężki film. Mocne uderzenie. Jakby ktoś przywalił mi z prawego sierpowego, jednocześnie głaszcząc po głowie ze słowami, że to dobrze że miał mnie w co uderzyć. Albo jakby dał do wypicia gorzkie zioła, których prawie nie da się przełknąć, pocieszając przy tym, że przynajmniej odczuwam smaki. 

 M: A co to się stało, że Asia używa porównań sportowych? Czyżby jeszcze odbijało się Mundialem? "Zaparz, zaparz mi senne zioła. Porozmawiaj czule, czulej..." - tak mi się skojarzyło z ziołami. Chcę to obejrzeć. 

A: Tak wyszło... Totalnie dałam się reżyserowi poprowadzić przez tę historię. W jakiejś recenzji przeczytałam, że jej rozwiązanie może być zaskoczeniem chyba tylko dla dziecka. No cóż, jestem więc dzieckiem i bardzo się z tego cieszę, bo dzięki takiej naiwności mam dużo więcej niespodzianek i przyjemności przy oglądaniu filmów i czytaniu książek. 

 M: W takim razie zobowiązuję się kupić Ci Kinder Niespodziankę, a jeśli film krąży po sieci, obejrzę.


czwartek, 24 lipca 2014

Pogaduchy 1

M: Recenzje i recenzje, w koło Macieju. Może po prostu... pogadamy? 

A: Gadajmy! To co tam ostatnio u Ciebie kulturalnego na tapecie?

M: "Korowód cieni", a chwilę wcześniej "Myszy i koty". Ale nie polecam. A co u Ciebie? 

A: Książkowo ostatnio też nie mogę trafić na coś, co by mnie porwało - wcześniej "Ona" i "Koniec jest moim początkiem", a teraz "Gra Endera". Najdziwniejsze, że to ostatnie to sci-fi, za którym nie przepadam, a czyta się całkiem całkiem...

M: Nie można mieć uprzedzeń! 

A: To nie uprzedzenia, po prostu wcześniej próbowałam się w takie kosmiczne klimaty wciągać i zupełnie mi nie leżało, a teraz może nadszedł dla nich dobry czas.

M: Ale do wszystkiego trzeba podchodzić indywidualnie. I do ludzi i do książek. Tak myślę. 

A: No wiadomo. Gatunek gatunkiem, ale we wszystkim można znaleźć coś ciekawego. To może jednak sięgniesz po jakieś baśniowe fantasy?

M: O kurde. To się wkopałam. Yyyy... coś konkretnego proponujesz? 

A: Hmmm, pierwsze co mi przyszło na myśl to mój ukochany "Władca pierścieni", ale właściwie rozumiem, że może być ciężko się w niego wgryźć. Obiecuję przekopać biblioteczkę i znaleźć coś ciekawego!

M: Może bez takiej klasyki? Jesteśmy słabe w klasykach, to już ustaliłyśmy. Poza tym trzeba mówić o tym, co niedocenione albo niezauważone. 

A: Okej. Przyszło mi do głowy coś, co może nie jest typową fantastyką, ale na pewno ma magiczny klimat. Ciekawe, czy dałabyś się porwać Zafonowi i jego np "Cieniowi wiatru"...

M: Ale to też światowy bestseller, przynajmniej tak podpowiadają internety. Zresztą w kolejce do czytania stoi kilka książek. Niesamowite, prawda? Teraz małymi kroczkami rozpoczynam "Zamach", Teda Bella. Główny bohater uwiódł mnie od pierwszych linijek, więc powinno być dobrze. 

A: Niby tak, ale myślę, że naprawdę warto po niego sięgnąć. Moja kolejka książek do czytania ma już swoją półkę, na której ledwo się mieści... A co u Ciebie słychać?

M: "W upale i kurzu", "Spojrzenia", "Kubuś Fatalista i jego brat", "Sklepy cynamonowe" (tak, nie przeczytałam!) i "Biały kieł"! 

A: (Pytałam teraz o muzykę, ale ok:D)

M: Ale ja jestem blondynką :D

cdn...


wtorek, 22 lipca 2014

Niepokojąca melancholia (Haruki Murakami - Norwegian Wood)

M: Wyszłam się opalać, a słońce zaszło. Dzięki chmuro. Wieje za to dość chłodny wiatr, a ja wsłuchuję się w „Norwegian Wood” zespołu The Beatles. Chyba wszystko jasne... 

A: O. Też sobie włączę. 

M: Wiem, że miałam tego nie recenzować, ale od trzech tygodni siedzi mi w głowie. Mowa o książce „Norwegian Wood”, której autorem jest Haruki Murakami. Mam nad Tobą przewagę, bo trzymam książkę w łapkach (dzięki za pożyczenie). Poza tym czytałam ją niedawno. 

A: No racja, odkąd ją przeczytałam minęło już sporo czasu, więc niestety niewiele szczegółów pamiętam. A to siedzenie w głowie rozumiem doskonale, bo mam tak z „Traktatem o łuskaniu fasoli” – nie zamierzałam o niej pisać, ale coraz bardziej się do tego skłaniam. 

M: Zaczyna się bardzo obiecująco, jakby od końca. „Im bardziej bledną wspomnienia, tym bardziej rozumiem Naoko”, czytamy na 13 stronie. Twoje kieszonkowe wydanie ma ich 317, ale nie na wszystkich jest równie mądrze i prawdziwie. Powiem więcej – „Norwegian Wood” wkurza. Mimo tego płakałam, brnąc po północy przez ostatnie strony. Swoista sinusoida, wyrażając się po matematycznemu. Sinusoida, ale intrygująca, mimo wszystko. 

A: Początek rzeczywiście był zajmujący, ale ogólnie ta książka działała na mnie dziwnie. O ile niewiele sobie z niej przypominam, to akurat owo wrażenie wkurzenia pamiętam doskonale. 

M: „Gadaliśmy do drugiej, po czym oświadczyła – czas spać”, śpiewają Beatlesi. „A kiedy się obudziłem jej już nie było, ten ptaszek odleciał”. Tymi słowami można by podsumować właściwie całą książkę. Główny bohater, Watanabe, jest upiornie irytujący. Pieprzy się z kim popadnie (wyrażenie użyte celowo), jednocześnie wręcz platonicznie (nie licząc jednego razu), kocha Naoko. 

A: Mi się w ogóle bardzo ciężko było wgryźć w tę książkę. Ta cała japońska estetyka, wschodnie klimaty – to nie dla mnie. W dodatku niby jest tu jakaś melancholia, ale jakaś taka – nie umiem tego określić inaczej – no dziwna po prostu. 

M: Naoko. Bardzo ją lubię, choć wcale nie rozumiem (jeśli ktoś ją w ogóle rozumie, to tylko Reiko). Jest dziwna, jest niepokojąca, krucha i bezradna. „Watanabe, czy ty mnie kochasz? Oczywiście – odpowiedziałem”, ale – „Na tę myśl zrobiło mi się niewypowiedzianie smutno. Naoko nigdy mnie nie kochała”. I dalej – „Hej Kizuki, w końcu zdobyłeś Naoko. Nie ma rady, zawsze należała do Ciebie. Pewnie jest tam, gdzie powinna być.” 

A: Bohaterów też nie całkiem kojarzę. Wspominam za to dobrze niektóre fragmenty – było kilka naprawdę mocnych tekstów, które nawet podkreśliłam. Nie zmienia to jednak faktu, że po drugiej już przeczytanej książce Murakamiego stwierdzam, że raczej nie zaprzyjaźniłam się z tym autorem. Coś mi tam zgrzyta. Nawet ciężko mi określić co to dokładnie jest. 

M: Jeśli ktoś chce poznać fabułę, odsyłam na tylną część oprawy (jest opowiedziana nawet nazbyt szczegółowo). Ja nie powiem już nic więcej. Swój niedosyt zaspokójcie biorąc do ręki książkę.





poniedziałek, 14 lipca 2014

Było minęło? (Anathema - Hindsight)

A: Pozwólmy sobie na małe spojrzenie wstecz. Płyta, którą wybrałam to nie nowość, bo jest wydana już 6 lat temu. Co więcej nie można o niej powiedzieć, że dobrze obrazuje całość twórczości Anathemy. Na „Hindsight” ten doom-metalowy zespół stworzył wersje akustyczne i półakustyczne utworów znanych już przez fanów z poprzednich płyt. Piszę przez fanów, bo dla mnie właśnie ten album stał się pierwszym krokiem w drodze z Anathemą. Zetknęłam się z nimi w prawdzie już wcześniej, ale słuchałam tylko kilku piosenek. 

M: Zespołu nie znam. Za wersjami akustycznymi nie przepadam. Nazwa kojarzy mi się z rockiem gotyckim. Zaczynam się bać. 

A: Zaczynali zdecydowanie mroczniej. „Hindsight” brzmi jakby otworzyli okno i wpuścili więcej światła. Szczypta mroku jednak została i ciągle jest wyczuwalna. Zaczerpnęłabym tu słówko od Moniki – ta muzyka jest „niepokojąca”. Instrumentami prowadzącymi nas w tej podróży w przeszłość są głównie pianino, gitara akustyczna i wiolonczela – lubię bardzo. 

 M: O, czyli było mrocznie (to nawet trochę strzeliłam). Już ja sobie zaraz posłucham i powiem, czy Twoje niepokojące, a moje niepokojące równa się to samo. 

A: W języku polskim chyba nie mamy jednego słowa, które tłumaczyłoby nazwę albumu. Hindsight bowiem oznacza przewidywanie po fakcie, spojrzenie na coś zbyt późno. Tytuł dobrany bardzo trafnie… ale po kolei. 

M: To jak u Kayah w piosence Za późno

A: Pierwszy utwór – „Fragile Dreams” wprowadza w temat i atmosferę. Wokalista wyśpiewuje rozczarowanie i uświadomienie sobie własnej naiwności. Kolejny – „Inner Silence” – jest drugi na płycie w kolejności, ale też w moim osobistym rankingu. Tekst (a właściwie tłumaczenie) można zacytować w całości „Kiedy cisza przyzywa i dzień dobiega końca, kiedy światło Twojego życia wzdycha i miłość umiera w Twoich oczach. Czy tylko wtedy zdam sobie sprawę, ile tak naprawdę dla mnie znaczysz...” Poezja. Ból. Niepewność i złość na siebie. Napisana dla matki, kiedy była chora. I to wszystko słychać w muzyce. 

 M: „Fragile Dreams” – muzycznie nie, tekstowo tak. Powinienem był uciec... ale zostałem”, dobre! Czemu ja mam drugie "Leave No TraceŚwiatło Twojego życia wzdycha – przepraszam, ale to strasznie nadmuchane. Muzycznie ciągle nie. 

A: Racja, tłumaczenie brzmi słabo – oryginał jakoś inaczej. „One Last Goodbye” – dla mnie absolutnie najlepsza, nie tylko na tym albumie ale i w ogóle u Anathemy. Totalnie poruszająca i pełna emocji, od pierwszego do ostatniego dźwięku. Jeszcze więcej w niej żalu niż w Inner Silence. Podobno również skierowana do zmarłej matki. Kiedy Cavanagh śpiewa „Oh I wish I wish you could have stayed” („Oh, chciałbym żebyś mogła zostać”) nie mogę mu nie wierzyć. Wersja oryginalna z „Judgment”, trochę szybsza i bogatsza instrumentalnie, gitary elektryczne robią w niej swoje. Wokalista prawie wykrzykuje: „W moich snach widzę Cię, tam mogę Ci powiedzieć jak się czuję, w moich snach mogę cię zatrzymać…” 

 M: Nie mogę znieść połączenia fortepianu czy tam pianina, z gitarą. Głos zwyczajny, a raczej przeciętny. Tekstowo rzeczywiście wspaniale, ale niestety – piosenka to nie wiersz i liczy się wrażenie słuchowe, które tutaj wypada blado. Ogólne wrażenie – kiepskie. 

A: W „Natural Disaster” pojawia się kobiecy, mgielny głos Lee Douglas. W tekście widać próbę godzenia się z rzeczywistością, choć ciągle sporo tam goryczy: „Już nieważne co powiem, nieważne co zrobię, niczego już nie zmienię”. 

M: A to mi się Metallicą kojarzy, serio! Pani też mi się nie podoba. Nie słyszę niepokoju, ani tu ani nigdzie. To była długa, ciężka zima bez Ciebie, tekstowo znów dobrze. Niech ktoś zmieni muzykę, pana śpiewaka i panią śpiewaczkę, proszę. 

A: W „Temporary Peace” urzekł mnie odgłos fal morskich na początku – świetnie wprowadza w tekst i nastrój. Zaczyna być wyczuwalny jakiś spokój – jeszcze nie sielankowość, ale swego rodzaju równowaga. „Serenada staje się coraz zimniejsza, łamie mą duszę, która próbuje śpiewać, jest tak wiele, wiele myśli, gdy próbuję zapaść w sen, lecz z tobą zaczynam czuć coś w rodzaju chwilowego spokoju”. We „Flying” i „Unchained” jest już coraz więcej pogody i nadziei. 

M: Temporary Peace, muzycznie dobre, aż do nieszczęsnego wejścia gitary akustycznej. Tekst za to zbyt poetycki. „Flying” ma piękny wstęp i całe jest znośne muzycznie. Pierwsze, w końcu. 

A: Ta płyta jest jak historia przeżyć. Od rozczarowania, samotności, opuszczenia w pierwszych utworach przechodzi przez rozpaczliwe pytania „Jesteś tam?” do chwilowego spokoju i nadziei w ostatnich. Nie jest to łatwa muzyka do słuchania przy sprzątaniu. Raczej traktuję ją jako taką, z którą zostaję na wyłączność – najlepiej w nocy, ze słuchawkami na uszach. 

M: Widzisz, nie zrobiłaś wskazań, że mam tego słuchać nocą (chociaż chyba niewiele by to zmieniło). Mnie to zwyczajnie zmęczyło, mimo że teksty rzeczywiście warte uwagi. Podsumowując – ja do tej płyty nie wrócę, przepraszam.




piątek, 11 lipca 2014

Gorzki dźwięk (Lykke Li - I Never Learn)

M: Wskazania ­­ zrób kakao, przekręć klucz w drzwiach, usiądź na łóżku i przykryj się kocem. Trzydzieści trzy minuty dwanaście sekund w bezruchu. Paraliżuje od pierwszych dźwięków. Dasz radę? 

A: Ok, wyzwanie przyjęte. 

M: Zakładam, że siedzisz w ciemnym pokoju. Jesteś sam, pada deszcz. No dobrze, przesadzam. Jakkolwiek podana, smakuje dobrze. Fakt, gorzkawo, jak kakao, którego nie posłodziłeś, ale dobrze. Taka jest nowa płyta Lykke Li „I Never Learn”. 

A: Siedzę w ciemnym pokoju i pada deszcz – ależ Ci się udało. 

M: Zatkało kakao, jeśli już o kakao mowa. Patrząc w okno słuchałam kompozycji za kompozycją. Zachwyt wspiął się na najwyższą górę. Nigdy z niej nie zszedł, a jedynie wrócił do schroniska, położonego nieco niżej. 

A: Monia, jakie górskie metafory! Lubię to! 

M: Sama jestem zdziwiona, że potrafię tak pisać. Ale wróćmy do płyty. Zaczyna się od tytułowego "I Never Learn". Nie lubię tego słowa, ale tutaj pasuje jak ulał  obłędne. Mogę zapewnić, że jest to numer jeden pod każdym względem. Głos cudny, podrasowany jakimś efektem, jak zresztą w każdej piosence. Melodia niepokojąca. Tekst  mistrzostwo świata (tak trochę w nawiązaniu do Mundialu). Zapewniam – to nie jest wszystkim dobrze znana Lykke z "I Follow Rivers". To już całkiem inna kobieta. 

A: Mundial. O nie, nawet tu… Uwielbiam za to Twoje określenie o muzyce „niepokojący” – wyraża coś prawie nieuchwytnego. Lykke Li kojarzę właściwie tylko z „I Follow Rivers”. „I never learn” brzmi nieźle, chociaż z początku nie wpadło mi w ucho. Teraz z każdym przesłuchaniem jest coraz lepiej. Głos jest ciekawy, ale zastanawiam się czy po dłuższym czasie nie zacznie mnie męczyć ta taka maniera i podrasowanie. Zobaczymy dalej… 

M: "Samotna, jestem tak samotna...", śpiewa w drugim utworze "No Rest For The Wicked". Jest porzuconą kobietą, niestety. Smutek z płyty pcha się drzwiami i oknami, ale to nie tak, że Lykke się użala. Bierze na siebie część winy, przyznając: "Pozwoliłam mojej prawdziwej miłości zginąć. Miałam jego serce i łamałam je za każdym razem." 

A: Już wiem z kim kojarzy mi się ten głos – Nelly Furtado, prawda, że podobnie momentami śpiewa? Niemniej jednak ma w sobie coś oryginalnego ta pani. No i rzeczywiście sporo tu smutku. 

M: Nelly Furtado? Nigdy w życiu! Ale dobrze, że mi o niej przypomniałaś. "Manos Al Aire" sobie włączę. Rozum i serce Lykke nieustannie się potyczkują. Artystka toczy w sobie chłodno-ognistą bitwę. W "Just Like A Dream" wypowiada słowa: "Całkowicie nie tęsknię za miłością", by kilka wersów później prosić: "Skarbie, błagam, wróć do mnie." Nie można tu mówić o kobiecym niezdecydowaniu, ale o miłości.

A: Tak jak przypuszczałam, głos – choć niebanalny zaczyna mnie lekko męczyć. Piosenka, dwie jeszcze w porządku, ale im dalej tym wcześniej chcę przełączać na kolejną piosenkę. Może to po prostu kwestia nieosłuchania i gdybym bardziej się skupiała na pojedynczych utworach bardziej by „siadło”.

M: Rozum Lykke nieustępliwie stara się ją pocieszyć. "Więc zaczynam cię nie kochać (...) Powiedziałam, że cię kocham lata temu. Ale sobie powiedziałam, że ty mnie nigdy nie kochałeś", słyszymy w "Silver Line". "Pójdę za tobą w dół, dopóki dźwięk mojego głosu będzie cię tropił. Nigdy nie pozbędziesz się dźwięku kobiety, która cię kochała". Zemsta? 

A: Hm, może nie tyle zemsta co próba uświadomienia mężczyźnie co traci i co się z tą stratą wiąże? 

M: Jak zwał, tak zwał. W połowie płyty, w utworze "Gunshot" Lykke przyznaje: "Moje serce pękło, naprawdę bardzo Cię kochałam. (...) Nigdy Cię nie odzyskam". Po chwili skazuje się na wieczną samotność, nadając kolejnej piosence tytuł "Never Gonna Love Again". Fantastyczne. Ile kosztuje ją ta samotność przekonujemy się już w następnym utworze - "Heart Of Steel", który w refrenie brzmi bardzo gospelowo. Lykke śpiewa: "Och moje serce, nie łam obietnicy. Nieustannie płacę cenę za serce, które nie może być złamane." 

A: „Never gonna love again” ma rzeczywiście bardzo smutny tekst, ale momentami brzmi tak, jakby to był taki uśmiech przez łzy. To mi się kojarzy ze słowami ks. Twardowskiego „Czy wiesz, że łzy się śmieją kiedy są za duże?”. 

M: Jak "Italiano" Edyty Bartosiewicz. Wszystko kończy przesmutne "Sleeping Alone". Lykke smętnie nuci: "Zapominanie długo trwa. Kochałam cię dożywotnio. Kochałam cię długo." Mimo wszystko, nie traci nadziei. Album kończą słowa: "Jeśli uratujesz swoje serce dla mojego serca - spotkamy się znowu." 

A: Zastanawiam się czy by nie nazwać „Sleeping Alone” obok „I never learn” moim faworytem, ale jeszcze poczekam z nadawaniem takich tytułów do co najmniej jednego więcej przesłuchania. 

M: Dobry wybór. Nie wspomniałam jeszcze o jednej piosence, mianowicie "Love Me Like I'm Not Made of Stone". Nie wiem, jak ją zinterpretować. Słowa "Czy pokochasz moje blizny, tak bym mogła się uleczyć" mogłyby wskazywać, że Lykke kogoś znalazła. Reszta piosenki wcale na to nie wskazuje, jak zresztą cały album. 

A: „Kochaj mnie jakbym nie była z kamienia” tekstowo przypomina mi „Mimo wszystko” Hey. Według mnie to taka rozpaczliwa prośba o miłość przy świadomości swoich blizn i słabości, jakby wierzyła, że tylko ta miłość może ją uzdrowić. Ładne… 

M: Ale Lykke nie rozpacza, przynajmniej ja nie czuję tego żalu. Cieszę się, po ludzku się cieszę, że wzięłam się za przesłuchanie tej płyty. Przypadkowo, jak to ja, ale dziś wiem, że to jedne z najlepiej przeżytych trzydziestu trzech minut w moim życiu. 

A: Nie ma przypadków!  

M: Ej! To moje motto!




I najważniejsze - płyta do przesłuchania: Lykke Li - I Never Learn

środa, 9 lipca 2014

Francja elegancja (Antoni Libera - Madame)

A: Niektóre książki przejmują cechy swoich bohaterów. Kobieta, którą poznałam u Antoniego Libery zachwyca elegancją, dokładnie tak jak ta powieść. Być może to przez fragmenty w języku francuskim, który sam w sobie kojarzy mi się bardzo wytwornie. Bohaterka przy swoim pięknie ma też w sobie sporo chłodu, okazuje się że stoi za nim skomplikowana historia. I książka tak samo – ma dość zrównoważony, tajemniczy ton. 

M: Nie lubię chłodnych kobiet, wytwornych dam z ułożonym kokiem i poważną miną. Mnie kobieta kojarzy się z ciepłem, zatroskaniem i matczyną czułością, dlatego takich postaci oczekuję w książkach. Francuski. Przy próbie przeczytania czegoś w tym języku jest niezły ubaw. 

A: Kiedy ktoś mnie pytał co teraz czytam odpowiadałam, że książkę o młodym chłopaku, który zakochał się w swojej nauczycielce francuskiego. Ale to spore uproszczenie. Fascynację o której tu mowa opisano niezwykle subtelnie, a sposoby na jakie nastolatek próbuje zbliżać się do Madame są bardzo oryginalne, inteligentne, choć momentami zabawne. Warto zaznaczyć, że wszystko dzieje się w PRL-u, przez co poznajemy realia tej epoki, a dzięki narracji pierwszoosobowej razem z maturzystą przeżywamy jego radości i smutki. Niewiele wiem o Antonim Liberze poza tym, że zadebiutował „Madame” wygrywając jakiś konkurs literacki, ale mam wrażenie, że tą powieścią pisał jakby list do siebie samego. Jakby chciał się nauczyć czegoś o sobie samym i ponazywać różne rzeczy.

M: Interesujące – wytworność w PRL-u. Podoba mi się. Ciekawi mnie tylko, ile lat miała nauczycielka? 

A: 31. „Madame” będzie mi się kojarzyła ze słowem maksymalizm. Bohater jest właśnie takim maksymalistą. Dla niego liczy się wszystko albo nic. Polubiłam go za uparte szukanie siebie. Próbował chodzić po różnych ścieżkach, aż w końcu odkrył tę własną. Poświęcił się temu, co kocha i odniósł w tym sukces. To daje czytelnikowi nadzieję. Wiem Monia, że twardo stąpasz po ziemi, ale ja ciągle mam wolę walki, a książki jak ta mi ją umacniają. Uwaga dla alergików: produkt może zawierać śladowe ilości patosu. 

M: Skoro – wszystko albo nic – to trochę jak u mnie. Każdy codziennie toczy walkę, a przynajmniej jakieś bitwy. Nie lubię słowa "sukces", jest zbyt górnolotne. Poza tym osiąganie sukcesu kojarzy mi się z dążeniem, a właściwie osiąganiem celu, który ludzie sobie wyznaczają, a czego ja nie rozumiem. Chyba że są to małe, codzienne sukcesiki, mniej zawodowe, bardziej rodzinno-towarzyskie. Nie wiem jaki ma to związek z książką, ale musiałam wtrącić swoje pięć groszy. 

A: Racja z tym „sukcesem”, brzmi tak hmm marketingowo, firmowo, a to przecież nie o to chodzi, albo przynajmniej nie tylko o to. A „Madame” udało się trafić na moją listę „ulubione” głównie przez końcówkę. Owszem, zdarzały się fragmenty, w których mnie nudziła, jednak ogólny wydźwięk jest bardzo mocny. Dlaczego? Głównie z powodu, że to książka o miłości do słowa. I widać tę miłość nie tylko w wydarzeniach i charakterystyce bohatera, ale też – a może przede wszystkim – w stylu autora. Zadziwia on mnogością cytowanych wierszy, sztuk, powieści. Erudycja, level hard. Wcześniej powiedziałabym, że to raczej nie sposób przedstawienia tematu, którego jestem największą fanką. Niemniej jednak ma coś w sobie i zdecydowanie podziwiam Antoniego Liberę za tę finezję. 

M: To trochę jak u mnie z Norwegian Wood. Toleruję tę książkę tylko dzięki początkowi i końcówce. Miłość do słowa – zgraliście się, w końcu Twoja pasja to słowa – czytane i pisane. Tylko czy cytaty i nawiązania nie utrudniają zrozumienia? Czy jest to książka dla każdego? Mimo wszystko, zaciekawiłaś mnie, a to dobry znak.



A: Na koniec jeszcze mały gratis, piosenka w klimacie lektury


poniedziałek, 7 lipca 2014

Słodko-gorzki cios (Philippe Besson - Przypadkowy mężczyzna)

M: W oczekiwaniu na autobus wstąpiłam do Matrasa. Pierwsze, na co natrafiłam, grzebiąc w koszu z tanimi książkami, to "Przypadkowy mężczyzna", przeceniony na 6,90 zł. Wzięłam bez wahania. 

A: O. A ja nie umiem kupować przypadkowych książek. Zawsze muszę się czegoś wcześniej o wybrance dowiedzieć, nawet nie tyle o fabule, co o ogólnym klimacie i stylu, sprawdzić po prostu czy to coś dla mnie.

M: "Pozycja do parku, między łykiem piwa a smarowaniem pleców olejkiem do opalania". Taką opinię, o książce Philippe'a Bessona, wystawił na lubimyczytac.pl użytkownik MrDarius. Interesujące, ale miałam to (nie)szczęście czytać książkę zimą. Zrobiłam to na łóżku, pijąc czekoladę na gorąco. 

A: Moje ulubiona sceneria do czytania. No może czasem zamiast czekolady herbata a do tego czekolada w kostkach. 

M: Prosta fabuła? Nazwałabym ją w ostateczności jednowątkową. Minimalizm? Owszem, ale bardzo lubię taki sposób prowadzenia narracji, zresztą pierwszoosobowej. Poza tym nie o fabułę tutaj chodzi. 

A: W prostocie siła! Zapowiada się całkiem całkiem… 

M: Policjant wiedzie zwyczajne życie w Stanach Zjednoczonych, aż do momentu, w którym na trawniku znajduje zwłoki chłopaka. „Krótko mówiąc, prowadziłem spokojne życie. Doczekałem się trzydziestki i dopiero wówczas poraził mnie piorun. Zważywszy na to, co stało się później, można by sądzić, że żałuję tego spokoju, tej ciszy przed burzą. Lecz byłoby to błędem. Nie zostałem stworzony do zawirowań losu, to pewne, ale teraz padłbym chętnie na kolana i błagał o to, by piorun poraził mnie jeszcze raz”. Wbrew pozorom książka nie jest kryminałem. To opowiadanie o spotkaniu, które wywróciło do góry nogami życie gliny z Beverly Hills. „Owszem, kilkakrotnie miałem możliwość wyjścia z tej sytuacji i nigdy z niej nie skorzystałem. Mogłem się z tego wydostać, to oczywiste, i nie zrobiłem tego”. W tym miejscu musi paść słowo, przed którym chciałam się uchronić. Miłość. 

A: Tu też nie mam się do czego przyczepić. Zresztą na wykładach często pokazywałaś mi fragmenty z tej książki i już wtedy przyznawałam, że mi się podobają. Czytelnie i dobitnie. 

M: Powód, dla którego "Przypadkowy mężczyzna" trafił u mnie na półkę "ulubione", to nagromadzenie gorzko-prawdziwych słów o tęsknocie, rozstaniu, bólu i podobnych uczuciach. Pod tym względem to prawdziwy gigant. Płakałam jak bóbr. Wypaliło mnie w środku. Czułam ścisk żołądka i dziecięcą bezradność, bo „(...) dla mnie nic nie jest jak dawniej. To łagodne ciepło, upojnie łagodne ciepło lata (...) sprawia mi niewiarygodny ból”. 

A: Takie książki, które ujmują w słowa to, czego samemu nie potrafiłoby się nazwać to są chyba szalenie potrzebne.



czwartek, 3 lipca 2014

Baśń wyśpiewana (Wit Szostak - Wichry Smoczogór)

A: Siadam pod bujanym fotelem na którym zasypia starszy pan z długą, siwą brodą i nieśmiało pytam „Dziadku opowiesz mi coś?”. Tak mogłabym opisać moje spotkanie z „Wichrami Smoczogór” Wita Szostaka. 

M: Zapowiada się i dobrze i źle. Lubię, kiedy mój dziadek – parafrazując – opowiada starodawne dzieje, mimo że dotyczą głównie wojny. Niestety tytuł książki od razu zniechęca. Nie znoszę fantasy

A: Ja za to fantasy lubię i moje oczekiwania były wysokie. Naczytałam się w recenzjach o podobieństwie do Tolkiena, pięknych opisach przyrody i nawiązaniach do tradycji góralskiej… No cóż, prędzej czy później, musiałam po tę książkę sięgnąć. Nastawiłam się na przesiąkniętą magią opowieść… dostałam nawet coś więcej – baśń wyśpiewaną. Bo cała ta książka jest jak pieśń. Ciągle jeszcze grają mi w uszach dudy, skrzypki i lira.

M: Tolkien. Zostałam skazana na czytanie Hobbita trzykrotnie. Skazana to dobre słowo. Opisy przyrody to coś, co zwykle omijam w książkach. Jedynie nawiązania do tradycji góralskiej dają jeszcze nadzieję. 

A: Czytając Wichry czułam się jak jeden z bohaterów – badacz, który przemierza Smoczogóry z ich rodowitymi mieszkańcami, poznaje legendy, odkrywa sekrety i uczy się nie tylko o tym, jak zbudowany jest świat wokół niego, ale też o sobie. Naukowiec obeznany z opasłymi tomiskami największą wiedzę odnajduje w prostocie ludzi gór, tajemniczej filozofii, pieśniach i opowieściach, w które ciężko wierzyć… Akcja może nie jest szczególnie porywająca. Do książki przyciąga za to pięknie zbudowany świat i język przenoszący czytelnika do góralskich chat i na „szczyty smagane wichrami”. 

M: Zdecydowanie nie mój klimat. Zamykam się na klucz przed tego typu książkami. Nie pukać! 

A: Jak nie drzwiami to oknem! Powieść Szostaka to baśń filozoficzna oparta na motywie zderzenia tego, co stare z tym, co nowe. Stawia pytania i wiele z nich zostawia bez odpowiedzi. „Zamiast prowadzić do celu, tylko wskazuje drogę”. Tą ścieżką może być właśnie tradycja, interpretacja ludowych podań i legend, albo własna dróżka wydeptana między metaforami.   

M: Dlaczego niektórzy mylą bajkę z baśnią i używają tych pojęć zamiennie, jako synonimów? To trochę niefajne. 

A: No racja, to spore uproszczenie, a przecież te gatunki niewiele mają ze sobą wspólnego. A co do Wichrów to dziwne, ale ta książka ma właściwie prawie wszystkie predyspozycje, żeby trafić do grona moich ulubionych, a jednak w nich nie wylądowała. Czegoś zabrakło. Zaliczam tam zazwyczaj takie, które oprócz tego, że urzekną mnie formą i treścią mają też coś, co ciężko ująć, a co wytwarza taką szczególną więź. Tutaj dużo mi się podobało i sporo jest mi bliskie, ale więzi jakoś nie ma… 

M: Nie ma więzi? W takim razie dzieło nie jest utworem w rozumieniu ustawy Prawo autorskie! 

A: Kończąc  C. S. Lewis powiedział kiedyś: "Któregoś dnia będziesz stary wystarczająco by znowu zacząć czytać baśnie". Nie wiem czy jestem wystarczająca stara, ale baśnie uwielbiam, a Wichry Smoczogór to na pewno baśń wyjątkowa. 

M: Czyli starość szybko mi nie grozi. Pocieszające.



środa, 2 lipca 2014

Od krytyka do krytyka

M: Pisałyśmy, że na naszym blogu będziecie mogli znaleźć recenzje książek, płyt, filmów. Co to właściwie znaczy recenzować? Omawiać? Krytykować? Sprawdźcie, co myślimy na temat krytyki, krytyki literackiej i krytyków.


A: Kim jest dla mnie krytyk? Pierwsza odpowiedź jaka mi się nasuwa: nie jestem nim ja... Lubię czytać i zagłębiać się w lekturę, rozgryzać ją, analizować, oceniać i próbować to ująć w słowa, ale piszę tylko o moich preferencjach. Nie mam teoretycznej wiedzy literaturoznawcy ani nie przeczytałam jeszcze tyle, żeby wykazywać się elokwencją w porównaniach i ocenie poziomu dzieła. I chyba nawet nie chciałabym tego robić zawodowo. Nadmiar, pośpiech, zmuszanie się mimo kompletnej niechęci do danej pozycji. W dodatku utrata takiego dziecięcego podejścia do sztuki… Czy to, co przyjemne nie traci w takich okolicznościach całego smaku? 

M: Krytyka literacka. Słysząc takie hasło, wyobrażam sobie krytyka siedzącego nad jakąś książką. Oczywiście przy zapalonej lampce, w bujanym fotelu i z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach. Krytyk siedzi i krytykuje. Już prawie ranek. Ptaki ćwierkają, pierwsze promienie słońca nieśmiało wdzierają się do pokoju a krytyk... Krytyk siedzi i krytykuje. Czepia się wszystkiego. Skrzętnie podkreśla ołówkiem irytujące fragmenty. Co jakiś czas z dezaprobatą kiwa głową, patrzy gniewnie w sufit i wzdycha znacząco. Ciężki kawałek chleba, przyznaj.

A: Ja to lubię kiedy krytyk jest trochę jak poeta. Żeby oddać klimat książki czy płyty w recenzji trzeba jak w wierszach, szukać słów nie tylko pełnych treści, ale też odpowiednio brzmiących. Recenzja staje się wtedy przedsmakiem tego, co czeka na przyszłego odbiorcę książki czy płyty. Pozwala na to, by poczuć atmosferę dzieła jeszcze zanim się je pozna osobiście.

M: Jak krytyk stał się krytykiem? Doskonałe pytanie. Może wrócił pewnego dnia do domu, usiadł na kanapie albo w tym swoim bujanym fotelu, podrapał się po głowie, krzyknął eureka i zaczął krytykować? Pewnie tak, no bo jak inaczej?


A: Ej Monia, ale to całe krytykowanie to chyba źle brzmi. Niedobrze się kojarzy. Nie lubimy przecież być krytykowani. Czy krytyk rzeczywiście musi być jak kat? Dla mnie to taki sposób na zagłębienie się w tekst kultury. Na – pozwólmy sobie na tę lekką podniosłość – poszerzenie horyzontów i zobaczenie nowych perspektyw. Niektórych rzeczy nie da się odkryć ani zrozumieć inaczej niż pisząc. Sama, zanim zaczęłam próbować tworzyć najpierw krótkie opinie, potem recenzje byłam przekonana, że będę w stanie napisać najwyżej parę zdań. A tu proszę, słowa same zaczęły się składać. Trochę jak przy wchodzeniu na górę – pierwsze wrażenie to „nie mam już siły, nie dam rady, to za wysoko!”, a w rzeczywistości każdy kolejny krok udowadnia, że jednak stać nas na więcej, niż się z pozoru wydaje. Im dalej się idzie, tym więcej widać – nie tylko dookoła, ale w nas samych. 


M: Mądry słownik synonimów podpowiada, że krytyka to nie tylko krytykowanie, ale również analiza, ocena, recenzja, opinia, ewaluacja, interpretacja i komentarz. Czyli krytycy mogą chwalić! Wyobraź sobie taki dialog między nimi.
- Co mam dziś skrytykować?
- Może mój krawat?
- Bardzo stylowy.
Tylko czy krawat jest tekstem kultury? Jeśli założymy, że obraz jest dziełem/tekstem kultury, a krawat jest we wzory, które ktoś musiał zaprojektować, czyli namalować, to możemy stwierdzić, że jest. Tak na zasadzie - czekolada jest warzywem, bo pozyskuje się ją z ziaren kakaowca, a ziarno to warzywo. A skąd cukier? Z buraków cukrowych. A buraki to co? Warzywo. Wszystko jest warzywem, wszystko też może być tekstem kultury. 


A: Logikę z czekoladą uwielbiam! A odnośnie do tekstów kultury to dla mnie krytyka świetnie łączy pasję ich poznawania z pisaniem. No harmonia idealna! Nie muszę wybierać jakby między dwoma instrumentami, gram na nich jednocześnie. Swoją drogą szkoda, że w rzeczywistości taki wybór jest konieczny. Chętnie połączyłabym jakoś gitarę z klawiszami…

M: To ja zagram na klawiszach. Dogadamy się.