czwartek, 23 października 2014

Zapisy na śmierć

M: Tworki. Dzielnica Prószkowa. Prószków należy do aglomeracji warszawskiej. W skład aglomeracji warszawskiej wchodzi Warszawa oraz liczne miasta i wsie województwa mazowieckiego. 1943 i 1944 rok. Przenosimy się tam z Markiem Bieńczykiem, stworkiem z Milanówka. Mama mówi mi, co jest w Tworkach. Szpital psychiatryczny. Trafia w dziesiątkę. Otwierają się przede mną drzwi szpitala psychiatrycznego. Wchodzę. 

A: Od pierwszych zdań język jest hipnotyzujący – łączy wrażliwość Stachury i absurd Gombrowicza. Zaciekawiona, choć nie bez zdziwienia też daję się wprowadzić w ten świat. Siadam koło narratora i wsłuchuję w jego opowieść. Razem z nim staram się odnaleźć, to co utracone. 

M: Jurek ogórek kiełbasa i sznurek trafia w gazecie na ogłoszenie, w którym szpital poszukuje młodego mężczyzny do pracy w administracji, oferując „darmowy wikt i kwaterunek na miejscu”. Jurek jedzie tam i dostaję robotę. „Ponuro dosyć wokół, pod wiatą żebrak gra na skrzypcach smętną sonatę, wartownik strzeże bramy na groźnym spocznij, dobrze, że przynajmniej do kolejki blisko, do domu nie tak daleko, a topole wzdłuż muru rosną takie same jak pod oknem na Ulrychowie, choć nieco karniej ustawione”. Po tym szarym miejscu włóczą się piżamy w sandałkach i prążkowanych, dziurawych skarpetkach. Ale „wariaci” i wojna nie przeszkadzają Jurkowi i jego kumplom dobrze się bawić, kochać i przyjaźnić. Bo w szarym miejscu nie musi być szaro. 

A: Historia wydaje się dosyć pogmatwana, chociaż wcale taka nie jest. Łatwo zgubić w niej wątek, wymaga skupienia, żeby ciągle wiedzieć co się dzieje. Przy tym jednak czaruje. Chociaż nie, słowo „czaruje” średnio tu pasuje – ta opowieść raczej uwodzi, a nawet zwodzi. 

M: A jednak melancholia przewija się przez każdą stronę. Nad książką ciążą jakieś chmury. Czyta się ciężko, język jest niełatwy, tematyka trudna, ale i magiczny pył unosi się w powietrzu. Miłość gra pierwsze skrzypce. No i Jurek wpada w friendzone, mówiąc po współczesnemu. 

A: Co do języka to nie wiedziałam już w pewnym momencie, czy mnie bawi, irytuje czy rozczula. Tylko że nie zmienia to faktu, że to jedna z książek, po których skończeniu zastygłam i nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Zostawia wrażenie, które ciężko nazwać. 

M: Jest Jurek i jest Sonia. Jest Sonia i jest Olek. Jest Jurek i jest Janka. Jest Antyplaton. Są wiersze, huśtawka, Wigilia, upominki, Mama Jurkowa. Jest Jurek i Danka. A potem ubywa. Jest Jurek, ale bez Sonii. Jest Olek, ale bez Sonii. W końcu nie ma też Olka. I nie ma Danki. Winni? SS. 

A: Czy więc głównym tematem książki jest zagłada? Nie nazwałabym tak tego. Według mnie tu chodzi bardziej o stratę. O coś indywidualnego, osobistego, a zagłada brzmi zbyt masowo. Wojna, powstanie – to niezwykle ważne tematy, ale tu są pokazane inaczej. Pod pretekstem właśnie tej pojedynczej krzywdy wybrzmiewają jeszcze mocniej. 

M: "O tych, co nigdy nie odnajdą straty", to inna jeszcze książka Bieńczyka. Listy, zostawiane przez tych, którzy odchodzą, są bardzo sugestywne. Nie byłabym sobą, gdybym nie zacytowała mojego ulubionego fragmentu z książki, pochodzącego z jednego z listów właśnie, mianowicie: „Teraz już wiem, że ta jedna noc musi nam starczyć na całe życie”. To tyle.



0 komentarze:

Prześlij komentarz