piątek, 26 września 2014

Pożegnanie (Hubert Klimko-Dobrzeniecki - Kołysanka dla wisielca)

A: „Kołysanka dla wisielca” – depresyjny tytuł. Czyżby więc czytanie tej książki miało być swoistym masochizmem? I tak i nie. Bo to książka z rodzaju bolesnych lekarstw. Zapis słodko-gorzkich wspomnień. 

M: Tytuł-oksymoron. Kołysanka kojarzy nam się dobrze, w przeciwieństwie do wisielca. Czytałam i nie jest to masochizm. 

A: Narrator, Polak mieszkający na Islandii, opowiada o tym, co go tam spotkało. Przyjaźń, która jest oparciem i zrozumieniem. Miłość, która nadaje wszystkiemu sens. Marzenia, które mogą się spełnić. Szaleństwo, które bywa normalnością. Najbardziej skupia się jednak na swojej relacji z chorym na depresję Szymonem. Tą krótką, wzruszającą opowieścią żegna się z przyjacielem. 

M: Nie do końca. Narrator zbyt dużo mówi o sobie, a zbyt mało o Szymonie. Na kolejnych stronach jest o nim coraz mniej i mniej. Poza tym w życiu narratora pojawia się kobieta i ona zaczyna dominować na kartkach książki. Nawet jeśli nie bezpośrednio, to uwaga skupia się na niej coraz bardziej. 

A: „Kołysanka dla wisielca” nie jest jednak wcale tak melancholijna jak mogłoby się wydawać. Powiedziałabym wręcz, że dość pogodna i że ma w sobie zdecydowanie mniej smutku niż chociażby Murakami, o którym ostatnio pisałyśmy. Autor ukrywa go między wierszami. Tęsknota pobrzmiewa spod wesołych, często śmiesznych wspomnień. Lubię tę dyskrecję. 

M: Rzeczywiście nie jest to smutna książka, a i melancholii ze świecą szukać. To pamiętnik, napisany prostymi słowami. Bez wielkich słów i uniesień. 

A: Sceneria też ma znaczenie. Jest dynamiczna i pełna kontrastów jak bohaterowie. Autor ma prawdziwy talent do prostego, ale lirycznego przedstawiania szczegółów. Fragment, gdzie opisuje pola łubinu stające się wyjątkową filharmonią, zachwycił mnie totalnie. 

M: Opisy przyrody to coś, co omijam szerokim łukiem. Tutaj chyba było podobnie, bo o polach łubinu pierwsze słyszę. 

A: Uwodzi prostotą. Podobnie jak Grochów Stasiuka, mówi o ciężkich sprawach – chorobie, śmierci, problemach z mieszkaniami, ale w ujmujący sposób. Przykład to takie fragmenty jak ten: „Szymon odszedł. Nie ma go teraz w mieście. Nie można go spotkać na ulicy. Tego brakuje mi najbardziej…” Szkoda tylko, że jest taka krótka. Ale z drugiej strony… zyskała na tym na pewno też całkiem sporo. Pochłonęłam ją i przeżyłam na raz. Słówko pochwały należy się też Wydawnictwu Czarnemu. Okładka jest cudna. 

 M: „Grochów” Stasiuka jest bardziej przejmujący, choć styl pisania panowie mają bardzo podobny. A co z Boro? Boro to dopiero jest gość. Pewnie mamrocze teraz „fuck you” na myśl, że o nim nie wspomniałaś. Rzucam okiem na tę okładkę i… ona jest cudna? Chyba podobają nam się inne rzeczy. 

A: Jeszcze jedno. To prawdziwa historia. Nawet gdybym tego nie wiedziała, byłabym pewna, że tak jest. Po prostu. Trafia do ulubionych. Więcej: żałuję, że pożyczyłam ją z biblioteki, bo wrócę do niej na pewno. 

M: Ja pożyczyłam ją od Ciebie. Ale do książki nie wrócę. To nie jest to, co mnie urzeka. 



0 komentarze:

Prześlij komentarz